Pokazywanie postów oznaczonych etykietą WFF 2012. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą WFF 2012. Pokaż wszystkie posty

środa, 14 listopada 2012

28 WFF: „Jestem kłamcą. Nie wierzcie w nic, co mówię...”, czyli rozmowa z Willem Andersonem


Zdobywca nagrody głównej w Konkursie Filmów Krótkometrażowych 27. Warszawskiego Festiwalu Filmowego w tym roku znalazł się po drugiej stronie ekranu, dołączając do jury tej sekcji. Twórca animacji z północnej Szkocji zdradza kulisy swojej pracy i opowiada o losach fikcyjnych postaci, które powołał do życia.

W zeszłym roku Twój film „The Making of Longbird” zrobił furorę na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Nie mogłeś odebrać nagrody osobiście, jednak dzisiaj jesteś z nami – po raz pierwszy w Warszawie, debiutując jako juror.

Zgadza się, to moja pierwsza wizyta w tym mieście, dużo spaceruję, kilka razy nawet się zgubiłem. Rok temu musiałem odwołać swój przyjazd ze względu na obowiązki związane z pracą. Nigdy wcześniej nie byłem w jury, więc ta propozycja stanowiła dla mnie dużą niespodziankę. Mój film spisał się całkiem nieźle, szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że to się tak skończy. W trakcie tworzenia w ogóle się o tym nie myśli. Niekiedy sukces sprawia, że człowiek staje się arogancki i wszechwiedzący, ale ja na szczęście się nie zmieniłem. Możliwość zasiadania w jury to dla mniej więcej niż zaszczyt – to oznacza, że ludzie mi ufają, pozwalają wybierać.

Praca jurora wydaje się trudna…

Tak, wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Nie mówię, że praca jury innych sekcji jest łatwiejsza, ale w przypadku filmów krótkometrażowych trzeba całkowicie zmienić swoje oczekiwania. Jeden obraz jest animowany, w innym mamy do czynienia z grą aktorską. To bardzo podchwytliwe zadanie.

Powiedziałeś kiedyś, że nie lubisz podziału pomiędzy animacjami a filmami krótkometrażowymi. Czy teraz, kiedy jesteś w jury, nadal podtrzymujesz swoją opinię?

Osobiście uważam, że nie ma znaczenia czy film jest animowany czy nie. Wszystko polega na opowiadaniu historii – to jest klucz. Przesłanie powinno być zrozumiałe, a dzięki animacji możemy przekazać jakąś myśl w bardzo czytelny sposób. Dlatego wydaje mi się, że moja praca jest bardzo prosta. Zależy mi na tym, żeby moje filmy były wyraziste, chcę zawrzeć w nich pewną wiadomość, czasami powiedzieć coś zabawnego. Nie mam zamiaru dezorientować ludzi – nie sądzę, żeby na tym polegała rola krótkich metraży. Takie obrazy powinny raczej zmuszać do refleksji, pozostawiać widzom otwarte pole do interpretacji.
"The Making of Longbird"
Na jakie aspekty zwracasz uwagę oceniając filmy biorące udział w konkursie? Bardziej liczą się dla Ciebie kwestie techniczne czy może historia jako całość?

Oczywiście zwracam uwagę na kwestie techniczne, ale nie są one dla mnie aż tak ważne, co być może odróżnia mnie od innych członków jury. W danym obrazie mogą pojawiać się pewne elementy, które pod kątem technicznym nie sprawdzają się tak dobrze, jak w innych filmach, ale najważniejsze jest to, co starają się powiedzieć twórcy i jak im to wychodzi – czy ich przesłanie jest jasne.

Warszawska nagroda była pierwszą za film „The Making of Longbird”. Czy w związku z tym ma ona dla Ciebie jakieś specjalne znaczenie?

Kiedy skończyłem pracę nad tą produkcją, powiedziałem moim wykładowcom, że nie sądzę, żeby to był film festiwalowy. Jestem bardzo świadomy tego, ze animacja to oszustwo. Miałem pewien pomysł i po prostu musiałem go jakoś zrealizować. Będąc studentem animacji, tak naprawdę nie wiedziałem, jak zrobić film. Stworzyłem więc obraz o swoich zmaganiach twórczych. No i udało się! Decyzja jury była dla mnie szokująca. Czułem się wspaniale, ale jednocześnie wygrana sprawiła, że jestem teraz niesłychanie zdenerwowany, ponieważ wiem, że muszę działać dalej. Dzięki festiwalowi otworzyły się dla mnie nowe perspektywy, ludzie dowiedzieli się, kim jestem. To oczywiście mogło stać się bez tej nagrody, ale na pewno nie tak szybko.

Twoje nazwisko pojawiło się w tym roku na ekranie przy okazji animacji poklatkowej „I’m Tom Moody”, która znalazła się poza sekcją konkursową. Czym dokładnie zajmowałeś się przy tym filmie?

„I’m Tom Moody” to produkcja mojego przyjaciela i współpracownika, Ainsliego Hendersona. To on zrobił wszystko, kadr po kadrze. Sam stworzył kukiełki i sprawił, że ich świat stał się bardzo rzeczywisty, namacalny. Ta kwestia jest dla niego bardzo ważna. Ja byłem odpowiedzialny za opracowanie cyfrowe, poskładanie wszystkich elementów w całość, a więc po raz kolejny – ja jestem tutaj kłamcą. Moje nazwisko widnieje w napisach końcowych, ale moja rola była bardzo mała w porównaniu do pracy, jaką włożył w ten projekt Ainslie. Myślę, że zrobienie czegoś takiego jest naprawdę niezłym osiągnięciem. To bardzo piękny, minimalistyczny film o badaniu tego, co kryje się w zakamarkach naszego umysłu, o dialogu ze sobą z młodości.
"I'm Tom Moody"
Oglądając film „The Making of Longird” można odnieść wrażenie, że masz słabość do animacji tradycyjnej…

Czuję się jak oszust. Jestem twórcą animacji cyfrowych. Wszystkie moje filmy są tworzone komputerowo. Staram się jedynie, żeby na takie nie wyglądały. Jestem kłamcą. Nie wierzcie w nic, co mówię. Nie ufajcie mi.

Czyli „The Making of Longbird” jest filmem stworzonym całkowicie w technice cyfrowej?

Teraz będę musiał to powiedzieć, nie mogę skłamać... Tak, jest to film całkowicie cyfrowy. Dla mnie ważne było to, że jest to animacja, której podstawę stanowi pewna konstrukcja. Udawałem, że ten obraz ma za sobą historię, że jest to rzecz robiona ręcznie, dlatego jest prawdziwa, czysta… ale jest całkowicie cyfrowa. Nie mogłem tego zrobić w tradycyjny sposób – jestem bardzo niecierpliwą osobą, szybko straciłbym zainteresowanie tym projektem. Najważniejsze było to, żeby przekonać widzów, że to jest rzeczywiste. To właśnie powinna robić animacja. Wszystko polega na sprawianiu, że niewiarygodne staje się wiarygodne. Tak przynajmniej myślę. Ale wiecie – jestem kłamcą.

W nawiązaniu do Longbirda zrobiłeś niedawno film „The Making of Longbird. A Retrospective”, w którym na końcu pojawia się pytanie, czy będzie jakaś kontynuacja tego projektu. Ty odpowiadasz, że tak, Longbird -że nie. Jak mamy to odczytywać?

To trudne pytanie. On nie jest zachwycony tym pomysłem. Perspektywa ponownej współpracy ze mną niezbyt mu się podoba. Ale osobiście muszę powiedzieć, że wszystkie te nagrody, festiwale… może wpłyną trochę na jego decyzję. Istnieje szansa na to, że jednak się zgodzi.

Jest także inny projekt, nad którym obecnie pracujesz – krótkie animacje o bezrobotnej mewie. Powiesz nam coś więcej na ten temat?

To fascynujące, że o tym słyszeliście! Razem z Ainsliem zrobiliśmy kilka krótkich animowanych klipów, które umieściliśmy na Youtubie. W zamyśle ma to być seria animacji dla telewizji BBC, wszystko jest jeszcze na wczesnym etapie. Stworzyliśmy świat ptaków, z pozoru smutny i przygnębiający. Śledzimy losy młodej, bezrobotnej mewy Malkie, która stara się powiązać koniec z końcem. Pragnie znaleźć pracę, by w przyszłości móc utrzymać rodzinę. Jest oczywiście zakochana. Często powtarzam, że wszystko kręci się wokół miłości. Longbird w pewnym sensie też dotykał tego tematu – nie możemy przecież bez siebie żyć! Malkie to animacja, nad którą teraz ciężko pracuję, w którą wkładam całą swoją duszę. Mam nadzieję, że coś z tego wyjdzie.
"The Making of Longbird"
W „The Making of Longbird”, określanym mianem mockumentu (fikcja udająca film dokumentalny), obok animacji mamy okazję podziwiać Twoją grę aktorską. Czy chciałbyś w przyszłości zrobić jakiś film, który nie byłby animowany? Czy planujesz stworzenie kolejnych mockumentów?

Razem z Ainsliem piszemy teraz film realizowany z udziałem aktorów, w którym jest trochę animacji, ale nie nazwalibyśmy go filmem animowanym. Jest to raczej film krótkometrażowy. Więc zdecydowanie „tak” na pierwsze pytanie. Jeżeli chodzi o mockumenty to sprawa jest bardziej skomplikowana. Kiedy tworzyłem Longbirda postrzegałem ten film bardziej jako „fałszywy dokument”. Wszystko tak naprawdę zależy od tego, jak podchodzimy do tych kategorii. Dla mnie mockument – wiecie, jestem kłamcą, gadam głupoty – jest bardziej pochrzaniony, mniej poważny. Granica prawdy jest bardzo cienka, dla twórcy to tylko igranie z ideą. Tak czy inaczej – każdy film jest zbiorem kłamstw. Kiedy praca nad Longbirdem była już zakończona i film miał pokazy w różnych miejscach, wspominałem, że to Vladislav Feltov, pionier animacji, stworzył główną postać. Pracował z Vladislavem Starevichem, który był bardzo sławnym animatorem poklatkowym – sam tworzył kukiełki i wprawiał je w ruch. Skontaktowała się ze mną jego wnuczka, która widziała mój film. Wspominała o pracy swojego dziadka, powiedziała, że przecież nie mogłem współpracować z Feltovem. Pomyślałem sobie w tym momencie, że to jest wspaniała rzecz – mam na myśli to, co jesteśmy w stanie zrobić za pomocą filmu. W pewnym sensie doprowadził on do zatarcia granic pomiędzy rzeczywistością i fantazją. Widzowie nagle mogli spotkać pionierów animacji, którzy kłamali przez mój obraz.

Co według Ciebie sprawia, że czasami lepiej wyrazić pewną myśl dysponując jedynie piętnastoma, a nie dziewięćdziesięcioma minutami? Co jest takiego szczególnego w filmach krótkometrażowych?

To trudne pytanie. Pewnie za rok nie będę się przyznawał do tego, co teraz mówię. Dla mnie jest to o wiele bardziej imponujące, jeżeli na tak krótkiej przestrzeni czasu, przy tylu ograniczeniach, które ciągle ma się w głowie podczas pracy nad filmem, reżyser jest w stanie przekazać jakąś wiadomość – potrafi poruszyć ludzi, sprawić, że będzie im się podobało to, co widzą na ekranie.  Niektórzy mówią, że nie można dobrze uchwycić tematu w krótkometrażówce, że to bardzo trudne. Ja jestem nowy, nie wiem o czym mówię, ale bardzo ekscytujące było dla mnie to, że wielu ludzi naprawdę polubiło Longbirda, a to tylko 15 minutowy film! Myślę, że gdyby był dłuższy – byłby gorszy. Pytają mnie o sequel… wiecie, być może. Longbird jest tylko tworem zmyślonymi przez człowieka, a jednak przemawia do widzów i to jest świetne. Za pomocą krótkich filmów można nawiązać z publicznością rzeczywisty kontakt, a to naprawdę inspirujące doświadczenie.


Rozmawiali: Agnieszka Cieślak i Krystian Buczek

niedziela, 11 listopada 2012

28.WFF: „Polski antysemityzm jest głupi” - wywiad z Maciejem Stuhrem

Przy okazji Warszawskiego Festiwalu Filmowego rozmawialiśmy z Maciejem Stuhrem  – o „Pokłosiu”, w którym gra jedną z głównych ról (na ekranach od 9 listopada), ale również o nowych wyzwaniach aktorskich i o tym, dlaczego nie zawsze można być poważnym.

Zacznijmy od mocnego akcentu, bo od „Pokłosia”. Nie obawia się Pan reakcji publiczności?

Najbardziej boję się tego, że film nie spodoba się widzom. Jeżeli wywoła dyskusję i ktoś powie że to hańba, „brońmy Polski!”, to będzie to sygnał, że tym bardziej należało ten film nakręcić. Myślę, że to jest nasz podstawowy obowiązek – przyznać się do pewnych rzeczy, nawet ich nie oceniając. 


Czy w takim razie celem filmu jest zanegowanie obrazu Polski jako ofiary II wojny światowej?

Film powstał po to, by powiedzieć, że nie byliśmy tylko i wyłącznie wspaniali. Byliśmy oczywiście ciemiężeni – delikatnie mówiąc, wojna nie przyniosła Polsce zbyt wielu korzyści. Ale po tym przyszły dziesięciolecia, podczas których byliśmy karmieni radziecką propagandą. To jest zawsze najlepsza metoda zjednoczenia ludzi i utrzymania władzy w obliczu wojny czy innego konfliktu. I to nie tylko w traumatycznych czasach, bo dziś podobnie robią PO i PiS – próbują narzucić swoją narrację. Jedni mówią: „jest dobrze”, drudzy: „nie, jest źle”. A na wojnie ginęły przecież miliony ludzi! Wyobraźmy sobie, jak długo musiała działać taka propaganda, by była równie skuteczna. I ten czas zaczyna właśnie mijać – 60 lat to chyba minimalny okres na nabranie dystansu i zadania sobie podstawowego pytania: „no dobrze, to jak z tą wojną naprawdę było?” Bo do tej pory mieliśmy tylko Szarika, Gustlika i Klossa.




I wierzy Pan, że „Pokłosie” faktycznie zmieni coś w opinii Polaków na ten temat?

Pierwszą rzeczą jest ustalenie faktów, bo nawet tutaj nie panuje pełna zgoda. Gross uważa, że w Jedwabnem Żydów zabili Polacy, ale nawet w IPN-ie są naukowcy, którzy twierdzą, że zrobili to Niemcy. Dopiero gdy ustalimy fakty, możemy o tym dyskutować. Można oczywiście zapytać: „Po co robić o tym filmy? Kręćmy filmy o rzezi wołyńskiej, to jest prawdziwie polska postawa!” No i tu zaczynamy się spierać, bo ja uważam, że bardziej polskie jest mówienie o tych chwilach, gdy to my byliśmy tymi złymi, niż o tych, kiedy nam robiono krzywdę. Kino jest od tego, żeby opowiadać historie. W obu sytuacjach miały miejsce takie historie – tragiczne, ale ciekawe. Nikt nikomu nie zabrania kręcenia filmów o Wołyniu – ale to, że jest 40 milionów dobrych Polaków, nie oznacza, że nie możemy opowiedzieć o tym jednym złym.

Jednak najważniejsza zmiana leży gdzie indziej. Chciałbym, by po obejrzeniu „Pokłosia” chociaż część widzów zadała sobie pytanie: „Gdyby teraz wybuchła wojna, albo gdybym urodził się w tamtych czasach – jak ja bym się zachował?” I to jest rewolucja, na którą nas dzisiaj stać. Można to przyrównać do eksperymentu, który kiedyś przeprowadzono – został zaaranżowany fałszywy wypadek motocyklowy i sprawdzano, ilu kierowców zatrzyma się, by udzielić pomocy. Zatrzymywał się 1 na 25. Łatwo powiedzieć: „Ja bym się na pewno zatrzymał!”. Nie, prawdopodobnie byłbyś wśród tych 24, którzy przejechali.

Kilka miesięcy temu jeden z czołowych tygodników opinii wspominał o „Pokłosiu” przy okazji numeru poświęconego tematowi „polskiego antysemityzmu”. Czy uważa Pan to za realne zagrożenie, czy problem sztucznie podsycany przez media? 

Polski antysemityzm jest przede wszystkim głupi. Dopatrywanie się działania Żydów we wszystkim jest objawem strachu, chęci zrzucenia odpowiedzialności za swoje niepowodzenia na innych. A z drugiej strony, wygląda na to, że oni skutecznie się przed nami chowają, bo w ogóle ich nie widać. Łatwiej dziś znaleźć osobę otwarcie przyznającą się do homoseksualizmu niż do żydowskiego pochodzenia. Ja, obracając się w zasadzie w lewackim towarzystwie, znam dwóch ludzi, którzy otwarcie mówią o sobie: „Jestem Żydem” – z czego jeden żartuje. Dlaczego tak jest? Czy oni faktycznie się ukrywają i wolą po cichu rządzić Polską, czy po prostu ich nie ma, a nasza wyobraźnia pracuje na ten temat? Zastanawia mnie to.

Można oczywiście spotkać gwiazdy Dawida na szubienicy namalowane na przystankach, jak w „Pokłosiu”, ale za tym nie stoi żadna filozofia – „ojciec tak malował, dziadek tak malował, ja też będę tak malował, bo właśnie dlatego jest mi źle i dlatego nie chce mi się iść roboty”. Możliwe, że w jakichś ultra-prawicowych formacjach może się to okazać groźne. Ale przede wszystkim jest to po prostu głupie. A jeszcze z innej strony – jeśli pójdzie się na Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie, albo na Festiwal Czterech Kultur w Łodzi, to tam tematu antysemityzmu w ogóle nie ma, jest święto. Mnóstwo ludzi chce w tym uczestniczyc, poznać to, bawić się przy tej muzyce. 

Wracając jeszcze do samego „Pokłosia” – jest Pan związany z tym filmem w sensie emocjonalnym?

Po pierwsze, czuję się związany emocjonalnie z Władysławem Pasikowskim, który jest moim przyjacielem i jednym z ulubionych reżyserów. Po drugie, uważam, że tekst „Pokłosia” (który przeczytałem pierwszy raz 7 czy 8 lat temu) jest jednym z najlepszych scenariuszy, jakie w życiu widziałem. I po trzecie, ranga tematu, z którym próbuje się zmierzyć, również oddziałuje na mnie bardzo osobiście. Uważam, że taki film musiał powstać. Chciałem bardzo w nim zagrać, ale najważniejsze było, żeby on w ogóle został nakręcony.

Ale jednak zagrał Pan – i jest to rola inna od tych, do których nas Pan przyzwyczaił. Czy jest to jakiś nowy kierunek w karierze aktorskiej?

To jest kierunek, o który walczyłem przez kilkanaście lat, tylko nikt mnie nie chciał tam skierować! Nigdy nie narzekałem na swoje role, ale bardzo chciałem spróbować czegoś poważniejszego i czekałem na taką szansę. I nie było to tylko bierne czekanie – to konsekwencja całej mojej aktorskiej drogi, od debiutu w kabareciku studenckim, przez radio, prowadzenie imprez, aż do roli w filmie takiej rangi, jak „Pokłosie”. Tę zmianę nawet lepiej widać w mojej roli w „Obławie” – gram tam człowieka, o którym trudno powiedzieć cokolwiek dobrego. Jednak scenariusz pozwolił na pogłębienie bohatera, pokazanie, że te wszystkie okropne rzeczy, które robił – donoszenie na ludzi i przesądzanie w ten sposób o ich losie – skądś się brały. Chciał dobrze, tylko źle wyszło.

Czy w takiej „cięższej” konwencji czuje się Pan lepiej, czy wymaga to specjalnego przygotowania?

Konwencja i gatunek filmu nie mają większego znaczenia. Najważniejsze jest to, czy film zapowiada się na dobry, czy zły. A czy to będzie komedia romantyczna, horror, czy thriller, to sprawa drugorzędna. Oczywiście kariera aktora to tysiące wyborów i potrzebna jest tu intuicja. 10-minutowy występ na Kabaretonie w Opolu ma inną żywotność niż nawet 5-godzinny spektakl Krzysztofa Warlikowskiego. Taki materiał pojawia się w telewizji, w Internecie... To jest mocny sygnał dla milionów ludzi, że nadal jesteś kabareciarzem. Z kolei, ile lat trzeba grać w teatrze, żeby zaistnieć w świadomości pewnej – i tak dość wąskiej – grupy ludzi! 

Skąd w takim razie pomysł współpracy z Kubą Wojewódzkim w jednej z najpopularniejszych rozgłośni radiowych?

W życiu nie można robić tylko ważnych rzeczy. Warto starać się robić to, co najważniejsze, ale czasami trzeba się też pobawić – i tak właśnie to traktuję. Ja też słucham rockowej muzyki, też chodzę w podartych jeansach, a mało ludzi mnie z kojarzy z takiej strony. Nie wszystkie moje żarty są na poziomie Kabaretu Starszych Panów, lubię także żart plebejski, czy nawet sprośny, i rockowe radio jest na to dobrym miejscem. Ale to cały czas są odpowiedzialne decyzje, na które trzeba bardzo uważać. To, że dzisiaj jestem na Warszawskim Festiwalu Filmowym i rozmawiam z Wami przy okazji takiego filmu, jak „Pokłosie”, rzadko kiedy dzieje się przypadkiem. Trzeba na to trochę zapracować.

Rozmawiali absolwenci I edycji warsztatów "Krytycy z pierwszego piętra" - Patrycja Calińska, Agnieszka Cieślak, Natalia Maliszewska, Krystian Buczek, Marcin Sarna

czwartek, 8 listopada 2012

„Pokłosie” („Aftermath”), reż. Władysław Pasikowski

Pogrom. Pogłos. Pokłosie.

Dwóch mężczyzn w wygniecionych garniturach idzie polną drogą. Za nimi majaczy las, a obok faluje złocisty zbożowy łan... Nagle kamera odwraca się i podąża za wzrokiem bohaterów, a na horyzoncie, spośród kłosów pszenicy, wyłaniają się czarne, kamienne płyty. Chwilę później, nocą, wszystko trawi ogień.


Nowy film Pasikowskiego, pojawiający się po ponad dziesięciu latach od „Reich”, zyskał rozgłos na długo przed tym, nim pojawił się w kinach. Pogrom Żydów w Jedwabnem, przez długi czas biała plama w narodowej historii, u wielu Polaków wciąż uruchamia mechanizm wyparcia. Film ogłoszono „antypolskim” jeszcze przed jego premierą, a Pasikowski, choć nie mówi w nim (w kontekście historii) niczego nowego, wsadza kij w mrowisko i wszczyna walkę o prawo do subiektywnej oceny historii narodowej, gdzie mieszczą się nie tylko „Bóg, Honor i Ojczyzna”, ale też człowiek – błądzący, ułomny, okrutny.

Historia jest na wskroś polska: dwaj bracia spotykają się po dwudziestu latach, które jeden spędził w Ameryce, a drugi na ojcowiźnie – choć z ich więzi niewiele już pozostało. Franciszek zjawia się w rodzinnej wsi po tym, jak za ocean – wraz z bratową i bratankami – dotarły plotki o konflikcie z mieszkańcami wsi, w który uwikłany jest Józef. Próby załagodzenia sporu kończą się niepowodzeniem, ale wizyta na nowo zwiąże braci i poskłada w całość rodzinną, niewyjaśnioną do tej pory historię.


Pasikowski uwodzi widza konsekwentną stylistyką, przeplatając ciemne, naturalistyczne (często też rozedrgane) ujęcia z tymi plastycznymi, zapadającymi w pamięć piękną kolorystyką i światłem. Ten kontrast przeniesiono także na bohaterów – mamy albo tych złych, albo dobrych; może nawet w zbyt dosłownych proporcjach. Tylko bracia, zachowujący z początku tę samą dwubiegunową konsekwencję (przynajmniej wobec kwestii żydowskiej) zaczynają wraz z rozwojem wydarzeń ewoluować, zyskują psychologiczną i emocjonalną głębię. Prawda zmienia ich świat, nicuje świadomość i stawia w obliczu kryzysu poznawczego. Zagubienie, sprzeciw, bunt, lęk – a w końcu ponura akceptacja faktów (choć w niezgodzie z sobą samym) – wszystko to zagrane jest przez Maciej Stuhra i Ireneusza Czopa perfekcyjnie.

Niezaprzeczalną zaletą obrazu jest również jego klimat – Pasikowski przykuwa uwagę widza estetyką thrillera, sięgając także po elementy filmu gangsterskiego czy horroru. Detektywistyczna niemal fabuła przedstawiona jest w sposób nieoczywisty, a dzięki współczesnemu spojrzeniu, unika sztucznego historyzmu (i histeryczności); rozpatruje kwestie przez pryzmat aktualności problemu, zdejmując patynę historycznej kliszy. Niestety nie zawsze udało się uniknąć wysokiego tonu, zupełnie zbędnego w filmie o takim ładunku emocjonalnym. Scena odkopywania grobu, nie dość, że rozgrywa się w nocy, w lesie, to jeszcze topi w strugach padającego deszczu i wagnerowskiej melodii.

Znakomicie udało się natomiast odtworzenie atmosfery małej, podlaskiej wsi – a na szczególną uwagę zasługuje klaustrofobiczność wykreowanej przez reżysera przestrzeni. Wszyscy tu wszystkich obserwują i wszystko o wszystkich wiedzą – do trzech pokoleń wstecz. Kamera operuje zbliżeniami, które nie tylko doskonale oddają emocje postaci, ale też zacieśniają kadry, sprawiają wrażenie tak fizycznej, jak i emocjonalnej duchoty. Krótkie wytchnienia dają panoramiczne ujęcia pól, łąk i lasu – ale te zawsze kryją w sobie tajemnice, są złowrogie i niebezpieczne. Znakomity światłocień i malarskie wręcz kolory dają niesamowite wizualne wrażenia – występując w opozycji do stonowanej i ciasnej, ale za to nie mniej tajemniczej, przestrzeni ludzi.


Finał historii – choć według mnie udany – niektórych widzów przytłoczyć może ciężarem i dosłownością symboliki. Tytułowy kadisz (przez 6 lat realizacji film funkcjonował pod tą właśnie nazwą) przynosi wytchnienie – nie tylko opłakującym swoich zmarłych Żydom.

Pierwotny tytuł (hebrajska modlitwa żałobna) bardzo dosadnie puentował film; jego zmiana (podyktowana podobno trudnościami w pozyskaniu środków na realizację) ostatecznie wzbogaciła obraz wielością sensów, które sugeruje: polskie „żniwa” i „dożynki”, odgrywające w filmie znaczącą rolę, a także inne konotacje „pokłosia” – nieprzyjemna konsekwencja, kara, uboczny skutek działania… Trudno o lepsze podsumowanie – zarówno w kontekście historii dziejącej się współcześnie, jak i tej przywoływanej z lokalnych archiwów i pożółkłych dokumentów.


„Pokłosie” to film, który wywołuje wiele emocji i dyskusji – tak w warstwie formalnej, jak i treściowej. Kilka słabszych (albo oczywistych, albo przejaskrawionych) scen nie może jednak przekreślić wartości całego dzieła – toczącego się w dobrym tempie, zanurzonego w gęstym klimacie thrillera; filmu o wyrazistej fabule i znakomitych rolach głównych. To także ciekawy kontrapunkt w dorobku polskiej kinematografii historycznej bądź do historii się odnoszącej – wchodząca w dyskurs i dopełniająca obraz narodu rozmowa (a może próba spowiedzi?) potrzebna zarówno w wersji mikro, jak i makro. To film niezwykle dojrzały – także społecznie, poprzedzony refleksją, że przyznanie się do winy to zachowanie nie hańbiące, a honorowe. 


Patrycja Calińska

(POKŁOSIE) POLSKA 2012. Reżyseria: Władysław Pasikowski Producent: Dariusz Jabłoński Czas: 107' Dystrybucja: Monolith Films

poniedziałek, 29 października 2012

28. WFF: Bliski Wschód i kino drogi

Kino bliskowschodnie, choć nadal rzadko obecne na naszych ekranach, zaczyna powoli przekonywać polskich widzów – świadczą o tym sukcesy dzieł Nadine Labaki, Asghara Farhadiego czy tworzącego ostatnio w Europie Abbasa Kiarostamiego. Charakterystyczne dla tego regionu (a na Zachodzie powoli odchodzące w przeszłość) konflikty wojenne i burzliwe przemiany społeczne zawsze były źródłem inspiracji dla twórców filmów. Jednak coraz częściej zauważamy, że – oprócz egzotycznego tła i celnych spostrzeżeń na aktualne tematy – kino irańskie, tureckie czy izraelskie oferuje także błyskotliwe rozwiązania narracyjne. Przekonać o tym mogliśmy się również na 28. edycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego, gdzie kinematografia z tego rejonu świata miała swoją szeroką reprezentację.

Wśród kilkunastu prezentowanych filmów można było wyróżnić kilka charakterystycznych pomysłów fabularnych. Jednym z najciekawszych były

samochodowe przypowieści,


czyli uniwersalne, odrobinę abstrakcyjne historie ubrane w formę kina drogi. Nagrodzone w konkursie Wolny Duch  „Bez entuzjazmu” (reż. Mani Haghighi) mogło wprawdzie przytłaczać arbitralnością interpretacji (historia dwójki ludzi rozdających pieniądze przypadkowym ludziom jako krytyka rozrzutności i bezmyślności współczesnej cywilizacji), ale dzięki pomysłowemu scenariuszowi i konsekwencji w budowaniu napięcia film ten spełnił swoją rolę, przy okazji przykuwając widza do ekranu na pełne 100 minut. Luksusowa limuzyna i telefon komórkowy (marki obydwu nie są bez znaczenia) zostały tu przedstawione jako emblematy nowoczesności, kontrastujące z irańskimi pustkowiami, lichymi zabudowaniami i ludźmi żyjącymi zgodnie z tradycyjnymi wartościami.

Jeszcze bardziej zanurzony w realiach bliskowschodniego społeczeństwa był turecki obraz „Tam, gdzie płonie ogień” (reż. Ismail Günes), opowiadający o tradycyjnej rodzinie, w której jedna z córek spodziewa się nieślubnego dziecka. Ojciec dziewczyny nie może pogodzić się z ujmą na honorze, postanawia więc zabrać ją w podróż, podczas której planuje dokonać honorowego zabójstwa – jednak seria losowych wydarzeń spowoduje, że nic nie potoczy się po jego myśli.  Przewrotna (a przy tym przepięknie sfotografowana) historia pokazała, jak wiele w naszym życiu zależy od przypadku, i jak niewiele trzeba, by nasze podejście do innych diametralnie się zmieniło.

"Tam, gdzie płonie ogień"
Nieco mniej udanym pomysłem (ale też pozbawionym większych ambicji) okazało się „Nie w Tel Awiwie”, będące w założeniu buntem przeciwko umiejscawianiu akcji większości filmów izraelskich w stolicy kraju. W warstwie fabularnej jest to historia neurotycznego nauczyciela licealnego, który po wyrzuceniu z pracy porywa jedną z uczennic. Do ich bezcelowej podróży szybko przyłącza się Nony, obiekt westchnień głównego bohatera. W ważnej roli po raz kolejny występuje samochód, tym razem jako środek ucieczki przed nudnym, zblazowanym społeczeństwem.

Podobną formułę przyjmowały również filmy z zupełnie innych rejonów świata, jak np. „Martwy i Szczęśliwy” (reż. Javier Rebollo), w zamyśle przewrotny i pełen ironii dramat o lekko komediowym zabarwieniu. Jednak w sensie fabularnym jest to klasyczne kino drogi – seryjny morderca u kresu  kariery (i życia) wyrusza w swoją ostatnią podróż „donikąd” (w tle – jednostajne argentyńskie krajobrazy) w towarzystwie przypadkowo poznanej kobiety. Tym razem zastosowana w filmie konwencja okazała się jednak pustą i pretensjonalną fasadą. Inaczej było w przypadku „Miasteczka Villegas”, pełnometrażowego debiutu argentyńskiego reżysera Gonzalo Tobala, opowiadającego o dwóch braciach powracających do rodzinnego miasta na pogrzeb dziadka. Skromny dramat rodzinny dotknął tematów znacznie poważniejszych, takich jak

obcość i zagubienie we współczesnym świecie,


które chyba nigdzie nie są tak aktualne jak na Bliskim Wchodzie, rozdartym między konserwatywnie pojmowaną tradycją a kiełkującymi w tym rejonie wartościami zachodnimi – wolnością słowa, tolerancją czy równouprawnieniem.

Zdobywająca przebojem festiwale na całym świecie „Rodzina godna szacunku”, opowieść o profesorze próbującym odnaleźć się w rozbitej przed laty rodzinie, to swoista filmowa układanka. Nie wszystko mówi się tu wprost – niektórych zależności między bohaterami czy wydarzeniami widz musi domyślić się sam. Niewiele na tegorocznym WFF było takich filmów – zmuszających nie tylko do refleksji, ale przede wszystkim do intelektualnego wysiłku. Jednak to niejedyny jego atut – reżyser Massoud Bakhshi trafnie przedstawił zależności między małymi rodzinnymi dramatami a odbywającą się na dalszym planie „wielką polityką”.

Nie do końca udało się to debiutującej Filiz Alpgezmen, która w „Obcej” opowiada nieco zbliżoną historię – wychowana we Francji Ozgur powraca do Stambułu, skąd przez laty uciekli jej posiadający rewolucyjne poglądy rodzice. Dopóki skupiamy się na perspektywie tytułowej „obcej”, próbującej odnaleźć się w meandrach zwyczajów praktykowanych przez bardziej tradycyjną część jej rodziny, film jest dość ciekawy (choć niespecjalnie oryginalny). Jednak próba szerszego spojrzenia na turecką porewolucyjną rzeczywistość niezupełnie przekonuje. Niemiłym zaskoczeniem jest też zbyt dramatyczne zakończenie – tym bardziej, że jest to niejako droga na skróty, bo „ucina” trudne do zamknięcia wątki.

"Obca"
Zupełnie inną koncepcję przyjął Reza Dormishian w „Nienawiści”, której akcja również toczy się w Stambule – tyle, że tu bohaterami są potomkowie irańskich emigrantów. Wrażenie zagubienia w nieprzyjaznej rzeczywistości (w której, by mieć nadzieję na lepszą przyszłość, trzeba uciec się do kradzieży) jest przeniesione na ekran w bardzo trafny sposób – zarówno poprzez nielinearną narrację, jak wprowadzające widza w konsternację drobne sztuczki montażowe. Na granicy prawa funkcjonuje też Alex, zajmujący się sprzedażą narkotyków mieszkający we Francji żyd, który w filmie „Aliyah – droga do Ziemi Obiecanej” (reż. Élie Wajeman) postanawia powrócić do kraju przodków. Przed wyjazdem zobowiązuje się do wykonania ostatniego zlecenia – pomocy w przemycie „towaru” z Holandii.

Podobne problemy, ale w nieco innej konfiguracji narodowościowej (arabska rodzina mieszkająca w Londynie) porusza „Mój brat diabeł” w reżyserii Sally El Hosani. Pozornie sztampową historię o wojnach między narkotykowymi gangami opowieda ona w świeży, pełen zaskakujących zwrotów akcji sposób – a przy tym nie boi się poruszać kontrowersyjnych tematów, unikając jednak moralizatorskiego tonu. Warto zauważyć, że dwa ostatnie tytuły spośród wymienionych powstały w Europie – wielu reżyserów albo decyduje się na tworzenie poza ojczyzną, albo wychowuje się we Francji czy Wielkiej Brytanii i tu uczy się filmowego fachu.

Wśród innych tematów poruszanych przez twórców pochodzących z Bliskiego Wschodu (czy szeroko pojętego świata Islamu) można również wymienić: rolę kobiet w społeczeństwie, konflikt pokoleń oraz kwestię tożsamości narodowej – nieoczywistą wobec targających tym rejonem zawirowań politycznych. Znamienne, że sprawy najbardziej „gorące” z punktu widzenia europejskiego widza, czyli 

wojna i religia,


są tu bardzo często przemilczane. A gdy się pojawiają, to pozostają gdzieś na drugim planie, jako tło opowiadanych historii.

Klaustrofobiczny, rozgrywający się głównie we wnętrzach ośrodka wojskowego  „Pokój 514” (reż. Sharon Bar-Ziv) porusza wprawdzie problem możliwości oceny działań wojennych z perspektywy urzędniczego biurka, ale na pierwszy plan wysuwa się w nim inna kwestia – hermetyczność instytucji państwowych (nie tylko wojska), w których dobro publiczne ściera się z prywatnymi interesami. Z kolei dotykający tematu nielegalnych beduińskich osiedli w Izraelu „Sharqyia – wschodni wiatr” (reż. Ami Livne) kontekstu wojennego jest w zasadzie pozbawiony. Zamiast tego zadaje ciekawe pytania o kształt relacji społecznych w tym rejonie świata z punktu widzenia prostych, zamieszkujących teren Palestyny ludzi.

"Pokój 514"
Równie niechętnie bliskowschodni twórcy poruszali w swych filmach kwestię religii. W pewnym sensie „wyręczyli” ich filmowcy z innych stron świata. Współczesne oblicza Islamu i niebezpieczeństwa związane z angażowaniem się w trącącą fanatyzmem działalność polityczną pokazano w indonezyjskim obrazie „Z zawiązanymi oczami” (reż. Garin Nugroho) i w bośniackich „Dzieciach Sarajewa” (reż. Aida Begić). Ciekawe, że sama religia w obu filmach stoi niejako po przeciwnych stronach barykady. W pierwszym – stanowi wabik służący do werbowania pozbawionej perspektyw młodzieży przez wywrotową, radykalną organizację islamską; w drugim jest źródłem nadziei, oazą spokoju, dającą siłę do stawiania czoła trudnej powojennej rzeczywistości.

Możliwość obejrzenia filmów pokazujących jeden problem z różnych punktów widzenia to z pewnością atut Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Festiwal daje też okazję to poznania sporego wycinka tej czy innej, oryginalnej z naszego punktu widzenia, kinematografii. W przypadku kina bliskowschodniego można było zauważyć, że czerpie ono pełnymi garściami z dokonań europejskich i amerykańskich – zarówno pod względem formy, jak i doboru tematów korespondując z filmami z innych części świata. A wszystko to przy zachowaniu lokalnego kolorytu i oryginalnego sposobu opowiadania historii. Ustalając swój osobisty program imprezy, warto czasem zrezygnować z walki o bilety na największe festiwalowe hity (które i tak pojawią się w polskich kinach) na rzecz perełek, które w Polsce można zobaczyć tylko przy okazji tego typu wydarzeń – nawet jeśli nie zawsze są to filmy udane, to dają możliwość obcowania z innym, ciekawym spojrzeniem na rzeczywistość.

wtorek, 23 października 2012

28 WFF: „Czwórca święta” („The Holy Quaternity”), reż. Jan Hřebejk


Co je moje je i tvoje!

Nuda, nuda, nuda – to właśnie ona po latach wkrada się podstępnie do sypialni większości małżeństw. Kiedy codziennymi zachowaniami zaczyna rządzić rutyna, a stery powoli przejmuje młodsze pokolenie, małżonkowie uświadamiają sobie, że liczyli w życiu na coś więcej… Najnowsza produkcja Jana Hřebejka spisała się znakomicie jako film zamykający 28. Warszawski Festiwal Filmowy, serwując widzom dużą dawkę czeskiego humoru i napawając optymizmem na długi rok oczekiwania na kolejną edycję.


Dwie mieszkające po sąsiedzku rodziny łączy wieloletnia przyjaźń i zaufanie. Nastoletni synowie Ondry (Hynek Čermák) i Dity (Viktorie Čermáková) świetnie dogadują się z córkami Vítka (Jiří Langmajer) i Marii (Marika Procházková). Dzieci spędzają ze sobą każdą wolną chwilę, podobnie jak rodzice, dla których wspólne posiłki  i długie wieczorne rozmowy stanowią codzienny rytuał. Kiedy pewnego dnia panowie, pracujący razem w branży elektrycznej, dostają propozycję wyjazdu służbowego na jedną z karaibskich wysp, ich partnerki postanawiają wykorzystać tę okazję, aby ożywić ich małżeńskie relacje. Dwie pary udają się wspólnie w egzotyczną podróż, podczas której wyjdą na jaw skrywane głęboko pragnienia, a nadzieja na romantyczną przygodę przeistoczy się w chęć doświadczenia czegoś nowego. Czwórka bohaterów ulegnie seksualnej pokusie, wchodząc w niezobowiązujący układ, o jakim marzą miliony małżeństw. Okaże się, że rodzice potrafią bawić się lepiej niż dzieci, które pod ich nieobecność zachowują się wyjątkowo poprawnie. Czy zaistniała sytuacja wpłynie na stosunki panujące w obu rodzinach?

Jan Hřebejk we współpracy ze scenarzystą Michalem Vieweghiem stworzył film w lekki i zabawny sposób przełamujący stereotypy dotyczące małżeństwa. Podobnie jak w poprzedniej produkcji tego duetu, „Do Czech razy sztuka”, obserwujemy bohaterów, którzy w momencie kryzysu nie wahają się sięgać po rozmaite środki. Reżyser bez zbędnego uwznioślania stara się ukazać motywacje kierujące ich działaniami. Nie osądza wyborów, które podejmują, poddając tę kwestię pod rozwagę widzom. Trzeba przyznać, że nie jest to zadanie łatwe, gdyż bezpretensjonalność i szczerość postaci utrudniają wydawanie jednoznacznych ocen. W tym kontekście duże zaskoczenie może stanowić fakt, że w rolę jednej z małżeńskich par wcieliło się rodzeństwo. Twórca wkracza jednocześnie na bardzo grząski grunt, podejmując tematy związane z wiarą. W swawolne igraszki wplata rozterki dotyczące religijnych przekonań, co dla niektórych może okazać się nie do przyjęcia. Kiedy jedna z bohaterek zaczyna odczuwać wątpliwości natury moralnej, wszyscy zgodnie stwierdzają, że ich grupowe poczynania powinny odbywać się tylko od święta. Dzień święty staje się jednak wkrótce dniem powszednim, a symboliczny płot, który oddziela dwa domy przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. We wspólnej bożonarodzeniowej szopce widnieją dwie figurki Maryi, dwóch Józefów, dwa dzieciątka Jezus… Pomysł równie przewrotny i kontrowersyjny, co sam tytuł filmu.


Dość śmiała wizja zdobywcy trzech Czeskich Lwów (m.in. „Musimy sobie pomagać”) ujmuje poczuciem humoru i wyważonym poziomem nieprzyzwoitości. Nie znajdziemy tutaj zbędnych dłużyzn, każda scena ma swoje uzasadnienie – zgodnie z zasadą „krótko i na temat.” Umieszczenie akcji na tropikalnej wyspie zniszczonej przez huragan, w scenerię której wpisują się złamane słupy elektryczne, podupadłe bary i błąkające się przy drodze osły, kłóci się z powszechnym wyobrażeniem o Karaibach, nadając historii  intymny i kameralny klimat. Jednocześnie dzięki wykorzystaniu popowych piosenek anglojęzycznych „Czwórca święta” zyskuje uniwersalny, międzynarodowych wydźwięk. Wskrzeszanie pożądania, powolne oswajanie się z nagością (komiczne sceny pod prysznicem) to rytuały, które momentami wydają się wręcz niewinne, biorąc pod uwagę zaufanie i szacunek, jakim darzą się dwie małżeńskie pary. Pomimo pogwałcenia ustalonych na początku zasad, szczęście, które wyraźnie zaczynają odczuwać, nie pozwala na ostrą krytykę ich postępowania. Jak powiedział jeden z bohaterów: „Po co się wstydzić, skoro nawzajem się uszczęśliwiamy?”. Trzeba tylko uważać, żeby nigdzie nie popełnić błędu.

Agnieszka Cieślak


(THE HOLY QUATERNITY) KOMEDIA. CZECHY 2012. Reżyseria: Jan Hřebejk. Wystąpili: Jiří Langmajer, Hynek Čermák, Marika Procházková, Viktorie Čermáková, Luděk Munzar, Jana Gýrová, Valérie Šámalová, Jenovéfa Boková, Václav Marhold, Gregor Bauer, Marek Slavík. Czas: 78’

poniedziałek, 22 października 2012

28. WFF: Oto my!



 
28. WFF dobiegł końca. Czas by w końcu się przedstawić! Oto nasza krytyczna piątka przed wejściem na  pokaz zamknięcia Festiwalu -  "Świętą Czwórcę".


Natalia
Marcin
Agnieszka
Krystian
Patrycja


niedziela, 21 października 2012

Poznaj zwycięzców 28. WFF!

fot. Rafał Nowak


Ostatnich pełnych napięcia dziewięć dni w końcu doprowadziło nas do tego momentu. Powoli dobiega końca pracowity festiwalowy okres, ale także i świetna przygoda, w której Krytycy z pierwszego piętra z nieukrywaną radością mieli okazję uczestniczyć. Panie i Panowie, przed Państwem zwycięzcy 28. Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego!

W Konkursie Międzynarodowym pozostałych konkurentów zdeklasowało świetne „Tango Libre” Frederica Fonteyne'a, zabierając Nagrodę Główną (Warsaw Grand Prix) do Belgii. Film wpadł w oko Krytykom z pierwszego piętra już na samym początku festiwalu: Krytycy polecają: dzień 1-2 . Podobnie jak „Imagine” autorstwa Andrzeja Jakimowskiego, który wczoraj odebrał nagrodę za Najlepszą Reżyserię. O tym, jak to jest zrobione przeczytać można w naszej recenzji: Zamknij oczy. Co nieco więcej dowiedzieć można się również z rozmowy, którą mieliśmy przyjemność przeprowadzić z reżyserem przy okazji polskiej premiery filmu: Czysta materia.

Krytycy z pierwszego piętra spotkali się również z twórcą Najlepszego Dokumentu 28. WMFF, Michałem Marczakiem (z efektami tego spotkania jak i wielu innych zapoznać się będzie można na naszym blogu już wkrótce). Tymczasem zapraszamy do lektury naszej opinii na temat nagrodzonego filmu, oczekiwanego w napięciu „Fuck For Forest”: Occupy Forest.

Zwycięzcą Konkursu 1-2 obwołani zostali „Drodzy zdradzeni przyjaciele”, debiutującej tym obrazem, Sary Cserhalmi. Krytycy z pierwszego piętra i ten film również widzieli i swoimi przemyśleniami podzielili się na blogu w recenzji Chciałbym zobaczyć moją teczkę.

Obrazem najlepiej reprezentującym nieokrzesaną ideę Wolnego Ducha okazało się irańskie „Bez entuzjazmu” Maniego Haghighi. O tym, dlaczego jest to film genialny w swojej prostocie i bezczelności, piszą Krytycy w Kto chce zostać milionerem? 

Osoby, które nie zdążyły zobaczyć powyższych tytułów dotychczas, wszelkie zaległości nadrobić mogą w ostatnim dniu Festiwalu podczas zaplanowanych pokazów zwycięskich obrazów. Tak więc jeszcze ten jeden raz  rzuć wszystko i chodź z nami na filmy!

Pełną listę zwycięzców 28. WMFF znaleźć można tutaj

28. WFF: "Witajcie w Pine Hill" ("Welcome to Pine Hill"), reż. Keith Miller

„Prędzej czy później, nadejdzie koniec świata”

„Witajcie w Pine Hill” to efekt dwóch, jakże odmiennych, wydarzeń z życia reżysera Keitha Millera. Pierwszym z nich było przypadkowe spotkanie z grającym tu główną rolę Shannonem Harperem (odtworzone na ekranie w formie prologu), drugim – śmierć bliskiego przyjaciela, któremu zadedykowany jest ten prosty, skromny, gawędziarsko-medytacyjny film.


A zaczyna się bardzo niepozornie – Shannon, niegdyś handlarz narkotyków, próbuje wyjść na życiową prostą. Ledwo wiąże koniec z końcem, pracując na dwa etaty: za dnia – w firmie ubezpieczeniowej, nocą jako ochroniarz w klubie. Proces adaptacji do społeczeństwa nie zachodzi wprawdzie bezproblemowo (nadal ma skłonności do agresji), ale widać jego efekty. Shannon powoli zrywa z dawnym środowiskiem – choć kosztuje go to bardzo dużo, bo zawarcie nowych znajomości przychodzi mu z trudem. Gdy pewnego dnia okaże się, że zapadł na nieuleczalną chorobę, lekarz zada mu pytanie: „Masz żonę, dziewczynę, przyjaciół?”. „Nie, nikogo” – odpowie.

Dalsza część filmu to jakby próba zanegowania tej odpowiedzi, a zarazem wyprawa bohatera „w głąb siebie”. Tytułowe Pine Hill to położone z dala od miejskiego zgiełku spokojne miasteczko, punkt wypadowy dla wędrujących po lesie turystów. Jednak zanim Shannon tam dotrze, spotka się z matką i dawnymi przyjaciółmi. Rozmowy z ludźmi, którzy kiedyś znaczyli dla niego tak wiele, zmienią jego podejście do życia. Warto wspomnieć, że wiele z tych pogawędek jest efektem wielogodzinnych improwizacji. Być może dzięki temu obfitują w sentencje takie jak ta zacytowana na wstępie – choć jednocześnie brzmią bardzo naturalnie.


W „Witajcie w Pine Hill” Keith Miller w sposób nieco zbliżony do angielskich mistrzów kina zaangażowanego społecznie udowadnia, że próba opisania kondycji ludzkiej za pomocą prostych, uniwersalnych historii daje lepszy, bardziej poruszający efekt, niż epatowanie tragedią. To, co zaczyna się jak typowe amerykańskie kino niezależne, w pewnym momencie „skręca” w stronę filozoficznej refleksji na temat sensu życia. Prosta fabuła i niespieszne tempo akcji nie wszystkim przypadną do gustu, ale pozwalają traktować ten film jako współczesną przypowieść o poszukiwaniu korzeni i godzeniu się z losem. Podkreśla to znakomite finałowe ujęcie, przedstawiające ginący w powoli zapadającej ciemności las.

Marcin Sarna

Witajcie w Pine Hill (Welcome to Pine Hill), reż. Keith Miller, USA 2012

sobota, 20 października 2012

28. WFF: „Panie, Panowie – ostatnie cięcie!” ("Ladies, Gentlemen - Final Cut!"), reż. György Pálfi


All you need is love…*

          
*i stuletni dorobek światowego kina w najlepszym wydaniu

Jeśli kiedykolwiek stanęliście przed dylematem, który z filmów obejrzeć (a podczas festiwalu ten problem wydaje się być boleśnie znajomy), to pewien węgierski reżyser znalazł dla was lek na całe zło, ujmujący w swej prostocie i pomysłowości – nakręcił film, bazując na  gotowych już ujęciach i scenach wyciętych z ponad pięciuset filmów z całego świata (nie tylko krótkich, nie tylko tych o miłości). Efekty tego odważnego eksperymentu – ponadczasowe love story – mogliśmy podziwiać podczas 28. WFF.
           
          „Open your eyes…” – na przeszłość i na przyszłość, zaczynamy bowiem od Avatara. Pierwsza scena nie jest bez znaczenia – uświadamia nam punkt widzenia twórcy (i jego stylistyczną koncepcję): absolutny postmodernizm, fragment, „zawsze fragment”. „Open your eyes” – a później już tylko patrz uważnie, delektując się prezentowaną na ekranie historią kina.
         
      Wszystko, co pojawi się w filmie, już widzieliśmy – ale pozbawione oryginalnego kontekstu i występujące w kolażu dziesiątek innych ujęć, nie nudzi, a zachwyca. Zręczność montażu i dynamika scen (wynikająca trochę z konieczności, a trochę z przekory) zaimponuje niejednemu kinomanowi – tak, jak znakomicie dopasowana do poszczególnych scen muzyka (również filmowa, jednak niezintegrowana z tytułami, w których pierwotnie występuje). Ze zwyczajnego filmu robi się więc kinowy quiz w dwóch odsłonach: identyfikujemy i tytuł, z którego pochodzi scena, i muzykę, jaka w jej towarzyszy. Podczas seansu nie raz rozlegnie się pełne radości: „Widziałeś/aś? Przecież to…” – wraz z triumfalnie wykrzyczanym tytułem dzieła, trafnie zidentyfikowanym w tym gąszczu filmowego Disneylandu.


         Nie zabraknie też polskich akcentów – na ekranie uchwycić możemy Zbyszka Cybulskiego, Bogusława Lindę i Juliette Binoche w jednym z kadrów „Niebieskiego”.
            
         W „Final Cut” znajdziemy wszystko, czego potrzeba do realizacji szablonowego lovestory – przypadkowe spotkanie, nastrojowe randki, namiętne pocałunki i dobry (bardzo dobry) seks. Jest też ślub i pierwsza błogosławiona noc; jest niewierność, zazdrość i małe, codzienne kryzysy… W pewnym momencie robi się nawet niepokojąco poważnie, a codzienna rzeczywistość zaczyna górować nad hollywoodzką bajką (ukazując, co w kinie rzadkie, smutną rzeczywistość), jednak dzięki zgrabnemu trikowi reżysera wszystko wróci na stare tory. To odstępstwo od filmowego szablonu pozwala nieco zdemaskować ułudę królującą na ekranie i jest pogłębieniem miłosnej relacji, wziętej w „Final Cut” (dosłownie) na warsztat (i w duży cudzysłów). Żelazne zasady gatunku zostaną jednak spełnione, a widz wyjdzie z kina z błogim uśmiechem dziecka nakarmionego piękną bajką (i triumfalnym obliczem samozwańczego zwycięzcy konkursu filmowego – przy współudziale całej sali).

  Obowiązkowym punktem programu są dla każdego kinomana napisy końcowe – karta odpowiedzi, której nikt nie był w stanie wypełnić w całości oraz imponujący przekrój przez historię kina (od pierwszego filmu braci Lumière aż do wspomnianego wcześniej „Avatara”). Na ekranie pojawia się nawet Hannibal Lecter – wraz z romantycznym zaproszeniem na kolację. „Ja chcę dvd!” – krzyczeliśmy wszyscy po seansie – i niech to będzie najlepszą rekomendacją.


Patrycja Calińska



(HÖLGYEIM ÉS URAIM) WĘGRY 2012. Reżyseria: György Pálfi Producent: Béla Tarr Czas: 84'