Oliver Stone chyba nigdy nie zbliżył się do poziomu jaki reprezentowały jego największe dzieła: Pluton i Urodzony 4 lipca, jednak reżyser ten zawsze miał niekwestionowany dar do uderzania w czułe punkty amerykańskiego społeczeństwa. Niekoniecznie jednak z tego daru korzystał, angażując się również w projekty albo stricte rozrywkowe, albo o wątpliwej wartości artystycznej (czy wręcz moralnej). Po Savages: ponad bezprawiem trudno więc było oczekiwać głębokiej analizy zjawiska handlu narkotykami, ale chyba nikt też nie spodziewał się, że w 2012 roku wyrażenie „nowy film Olivera Stone’a” oznaczać będzie mniej więcej tyle, co „popatrzcie na piękne ujęcia oceanu, pośladki drugoligowych hollywoodzkich aktorów i tryskającą litrami krew”.
Tematyka filmu wciąż budzi kontrowersje i daje ciekawe możliwości poprowadzenia historii, ale już sam zarys fabuły Savages zdradza, że i tym razem nie wyjdziemy poza utarte schematy, a jedyna odmiana dotyczyć będzie obyczajowych zależności między bohaterami. Oto Chon i Ben, dwaj „dobrzy i uczciwi” handlarze narkotyków (jeden z nich to weteran wojny w Iraku, drugi buduje studnie dla dzieci w Afryce, jest buddystą i w ogóle do rany przyłóż) prowadzą sielskie życie w trójkącie z blondwłosą idiotką bez ambicji (ach, te stereotypy) nazywaną dość lakonicznie O. Ich sukces niespecjalnie podoba się szefom wielkiego kartelu narkotykowego, którzy postanawiają przejąć niezależnie działające „przedsiębiorstwo”i składają im propozycję nie do odrzucenia.
Propozycja rzecz jasna zostaje odrzucona, tyle że i tak nie ma to większego znaczenia – logika zdarzeń kuleje od pierwszej do ostatniej minuty, związki przyczynowo-skutkowe praktycznie nie istnieją, a niektóre sceny są przewidywalne jak odcinki Klanu. Dość powiedzieć, że w pewnym momencie para głównych bohaterów potrzebuje do spłacenia okupu dodatkowych 3 milionów dolarów. Zupełnym przypadkiem właśnie taką sumę udaje się skraść z przejeżdżającego w okolicy konwoju, zresztą należy ona do tego samego narkotykowego kartelu, wobec którego Ben i Chon akurat mają dług. W ogóle umiejętność myślenia to chyba ostatnia rzecz, jaka potrzebna będzie widzowi do przebrnięcia przez zaułki opowiadanej historii. A poza tym (a to dla kina rozrywkowego grzech niewybaczalny) – jest koszmarnie nudno.
Z jednej strony oglądamy więc pocztówkowe obrazki z nadmorskich kurortów i indiańskich rezerwatów (a więc coś pomiędzy reklamą biura podróży a National Geographic), z drugiej – naturalistyczne, godne lepszej sprawy sceny przemocy i tortur (kłania się Pasja, a może raczej Piła?). W tle majaczy obraz skąpanego w rozpuście i korupcji amerykańsko-meksykańskiego pogranicza – motyw niby nośny i działający na wyobraźnię, ale przecież dla kina zupełnie wyeksploatowany. Walki narkotykowych gangów, bossowie meksykańskiej mafii i Salma Hayek w roli Salmy Hayek to naprawdę za mało, my to wszystko już widzieliśmy. Wrażenie ogólnego miszmaszu podkreśla chaotyczna ścieżka dźwiękowa – od tanecznego Cut Copy przez karaibskie rytmy i agresywną elektronikę po ugrzecznione covery klasyki: Here Comes The Sun The Beatles i Psycho Killer Talking Heads.
Można oczywiście w Savages: ponad bezprawiem doszukiwać się krytyki konsumpcyjnego trybu życia lub powierzchownego (czy to liberalnego, czy konserwatywnego) podejścia do legalizacji narkotyków, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że tym razem nie o to chodziło. Oczywiście – jeśli pomimo wspomnianych wad ktoś wyjdzie z kina zadowolony, to wypada mu tylko zazdrościć. Najbardziej zawiedzeni powinni być chyba jednak ci, którzy oczekują po Savages nie analizy jakiegoś zjawiska, a właśnie dobrej zabawy. Bowiem w czasach, gdy inteligentne kino rozrywkowe ma się całkiem nieźle, Oliver Stone traktuje widzów jak półgłówków i proponuje im produkt wybrakowany, a przy okazji spóźniony o jakieś półtorej dekady.
Marcin Sarna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz