czwartek, 1 marca 2012

"Stowarzyszenie umarłych poetów" [Miesięcznik filmowy]


Serc spójnia heroiczna…

Tradycja, honor, dyscyplina, perfekcja – widzimy na sztandarach wnoszonych kolejno do auli renomowanej szkoły dla chłopców. Ameryka. Przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, przeddzień rewolucji obyczajowej, brawurowego ruchu feministek i politycznych zawirowań. Czasy grease i rock&rolla, czasy, kiedy stary porządek trzyma się już tylko formalnie, gubiąc swoje kolejne elementy… Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości, że słowa wyhaftowane na sztandarach są tylko pustymi hasłami? 

Na pewno przekonani są o tym chłopcy, którzy w murach tej tradycyjnej instytucji, oczywiście za odpowiednią opłatą, mają zaszczyt przebywać. Rodzice już ułożyli im życie – mają uczyć się, uczyć jak najwięcej, uczyć się wszystkiego, co wymagane, by osiągnąć określoną pozycję. Jest więc „pan przyszły lekarz”, „przyszły prawnik” i „polityk”. Zapewne także „pan przyszły nauczyciel” i „przyszły ekonomista”. Niewiele liczą się rzeczywiste zainteresowania; chłopcy poddają się dyktatowi nauczycieli i woli rodziców, ulegają cudzym wizjom własnej przyszłości – bo nie wiedzą, że można inaczej.

Zmienia się to wraz z przybyciem do szkoły profesora Johna Keatinga (Robbin Williams), nowego nauczyciela języka angielskiego. Odkrywa on przed chłopcami nowy świat – świat wolności, romantyzmu, idei. Uczy „patrzeć na rzeczy w inny sposób” (np. z biurka) i ignorować zdanie autorytetów, jeśli nie jesteśmy do niego przekonani. Zachęca do samodzielnego myślenia i pracy zespołowej; przekonuje, by korzystać z każdej chwili życia, uczynić je wyjątkowym – bo mija za szybko. Z dziwaka staje się dla chłopców autorytetem, przyjacielem, powiernikiem, wreszcie idolem. Dzięki niemu wierzą, że można wyjść z Wel(Hell-)ton i ocalić własne ideały; być czymś więcej niż projekcją niespełnionych ambicji rodziców – być kimś.


Tak pojawia się pomysł reaktywacji Stowarzyszenia Umarłych Poetów, którego założycielem był nie kto inny, jak pan Keating. I choć oficjalnie nauczyciel nie ma nic wspólnego z tajemnym przedsięwzięciem chłopców, to w tajemnicy podsyła im książki, dba o zachowanie ciągłości tradycji Stowarzyszenia. Umarli poeci na nowo więc ożyją – wnosząc w życie młodych gniewnych polot, fantazję, poezję i poczucie niesamowitości – by kobiety mdlały, a wiersze odzyskały sens (zupełnie niezależny od wykresu zamieszczonego w podręczniku).

Chłopcy – Neil, Todd, Knox, Charlie, Cameron, Meeks i Pittsy – znajdą w sobie odwagę, by gonić własne marzenia, sprzeciwić się rodzicom, popłynąć pod prąd. Na pierwszy plan wysuwają się tu szczególnie postaci pierwszych czterech: Neil (Robert Sean Leonard) działa wbrew ojcu, rozwijając pasję: aktorstwo, Todd (Ethan Hawk) pokonuje własną nieśmiałość i legendę brata, krążącą po szkole jak duch, Knox (Josh Charles) przeżyje pierwsze upojenia – miłosne i alkoholowe, a Charlie „Nuwanda” Dalton (Gale Hansen) wcieli się w rewolucjonistę i wojownika… także na rzecz równouprawnienia kobiet – i choć poniesie za to srogą karę, nie ugnie się i nie wyda kolegów. (A jego happening z telefonem od Boga podczas szkolnego apelu, który żąda od dyrektora przyjmowania dziewcząt do Welton Academy, stanie się najzabawniejszym momentem filmu).

Życie nie zawsze jest jednak łaskawe, a odważne decyzje wymagają ponoszenia ich konsekwencji. Chłopcy za swoją wolność poniosą najwyższą cenę – i gdy jedni zrezygnują z marzeń, inni tym mocniej utwierdzą się w słuszności ich obrony, obrony mimo wszystko. Bo tylko w marzeniach ludzie mogą być prawdziwie wolni. Tylko tam mogą być sobą – a to przecież najcenniejsze, co mają.

Jednak wspaniała, chwytająca za serce historia Stowarzyszenia Umarłych Poetów (nagrodzona Oskarem w kategorii oryginalnego scenariusza), to nie jedyny atut filmu. Peter Weir, wielbiciel tajemnic, metafizyki i szeroko pojmowanej cudowności (zawsze nieco mrocznej), znakomicie realizuje obraz, nawiązując do stylistyki gotyckiej, tak mocno obecnej w poezji, którą chłopcy re-cytują. Siedziba szkoły mieści się w zamku (a przynajmniej na zamek jest stylizowana), zaś spotkania Stowarzyszenia mają miejsce w skalnej grocie, w lesie, przy świetle księżyca i blasku rozpalonego ogniska, w kłębach papierosowego dymu, który rozmazuje kontury postaci. 


Chłopcy ubrani są w czarne peleryny, a cienie ich sylwetek znikające na tle wzgórza skąpanego we mgle przywodzą na myśl romantyczne opowieści o wampirach i strzygach. Aury tajemniczości dodaje również wyostrzony światłocień, balans refleksów, odcieni i blasku. Kadry zdają się być inspirowane malarstwem Caravaggia, Caspara Davida Friedricha, późnym Rembrandtem… Niezwykle często pojawia się dym – także w postaci pary wodnej, mgły, papierosa, fajki, również kurzu – który prócz budowania nastroju przypomina nam o ulotności chwili, o ulotności życia. Na uwagę zasługuje też montaż – początkowe ujęcia naśladują konformistyczny „światopogląd” ogółu – są jednolite, nie skupiają się na żadnej z postaci. Stopniowo jednak zaczynamy zauważać punkty widzenia poszczególnych bohaterów, to, że każdy z nich nauczył się w i d z i e ć r z e c z y i n a c z e j. Najdobitniej przejawia się to w scenie na imprezie, kiedy świat pijanego Neila wiruje… także dla widza. Znaczące jest także przeniesienie narracji z Neila na Todda podczas końcowych ujęć filmu – to on staje się postacią centralną, to jego perypetie są teraz widzowi najbliższe. Również muzyka odgrywa w filmie niemałą rolę – klasyka Beethovena i Haendla grana przez orkiestrę symfoniczną skonfrontowana jest z rodzącymi się przebojami rock’n’rolla – agresywnymi gitarami i perkusją, którym sekunduje awangardowy wciąż saksofon (brawurowy występ jednego z chłopców w grocie). Nowy porządek wypiera stary – ale dzieje się to tak szybko i wielopłaszczyznowo, że tylko młodzi – oraz oderwany od rzeczywistości Keating – są w stanie znieść tempo zmian; tylko oni są nimi zafascynowani, chcą płynąć z nurtem nowej fali.

Szkoda, że nie znamy dalszych losów chłopców. Kreacje aktorów, szczególnie świetnych Roberta Seana Leonarda i Ethana Hawka, są na ekranie pełnowymiarowe, realistyczne psychologicznie. Czujemy ich bunt – może młodzieńczy i naiwny, ale za to prawdziwy i odważny, zdolny do najwyższego poświęcenia. I tu pojawia się pytanie – chyba jedyne, którym można podważyć wartość filmu – czy ogromna dawka idealizmu, jaką oglądamy na ekranie, wciąż może być autentyczna? Dla współczesnego człowieka to na pewno trudna do rozstrzygnięcia kwestia; problem złożony znacznie bardziej niż w czasach, w których film powstawał. Burzono wtedy mur berliński, opadała żelazna kurtyna, Środkowo-Wschodnia Europa odkrywała, co to wolność, chińscy studenci wyszli na plac Tian’anmen, a Ameryka Południowa i Bliski Wschód kończyli krwawe sąsiedzkie wojny. Tak, był to czas wielkich nadziei, czas, kiedy wierzyło się, że może nadejść lepsze. Że ludzie mogą być wolni i spełniać swoje marzenia.

Romantyczny bunt to akt nadający sens temu filmowi. Szkoda, że współczesny, cyniczny świat zdolny (a nawet skłonny!) jest takie kino deprecjonować – bo o ile można zgodzić się, że w niektórych scenach finału wyczuwalny jest na ekranie patos (czyż można było go uniknąć?), to jednak nie warto podważać samego sprzeciwu wobec wszechwładzy rodziców i nauczycieli, aktu prawdziwego, wiarygodnego i bardzo odważnego. Sceptyczne oceny „Stowarzyszenia Umarłych Poetów” dowodzą jak bardzo zanurzeni jesteśmy w postmodernistycznej rzeczywistości, gdzie każdą wzniosłą ideę czy głębokie zaangażowanie można oskarżyć o fałsz i banał; jak bardzo samotniejemy i tracimy zdolność do wyższych uczuć. Negujemy wiarygodność filmu, bo dla nas ten problem nie istnieje, jest anachroniczny. Nie mamy przeciwko komu (ani czemu) się buntować, niczym Artur z mrożkowskiego „Tanga” chcemy się sprzeciwić – tak naprawdę i z całych sił – ale wszystko wolno, bunt traci więc swój sens. Gorset społecznych norm rozluźnił się – a może pękł? Możemy oddychać teraz tak głęboko, jak tylko chcemy – pytanie tylko, czy powietrze wciąż jest zdrowe; czy ten lęk przed banałem i patosem, jaki przypisuje się uczuciom i idealizmowi nie wepchnął nas do emocjonalnej izolatki, gdzie jest tylko samotność – samotność duszna i przytłaczająca.

Patrycja Calińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz