Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KVIFF 2014. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą KVIFF 2014. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 17 lipca 2014

49th KVIFF: Podsumowanie

MFF w Karlowych Warach dobiegł końca. Przez dziewięć dni dużo się działo - Mel Gibson, odbierając statuetkę za całokształt twórczości, mógł poczuć się jak za starych, „przedskandalowych” czasów, Jiří Menzel i Václav Neckár spotkali się przy okazji hucznej premiery zrekonstruowanych „Pociągów pod specjalnym nadzorem”, a Laura Dern znów szepnęła mediom słówko o planach wyczekiwanego powrotu Davida Lyncha do kina. Rozdano karlowarskie Kryształowe Globy.
Olga Menzelova, reżyser Jiří Menzel, aktor Václav Neckár oraz hostessy-konduktorki
 W Konkursie Głównym wybór Jury okazał się bezkompromisowy – Grand Prix otrzymało surowe, niemal pozbawione dialogów, gruzińskie "Simindis kundzuli" („Kukurydziana wyspa”). Nagroda za Najlepszą Reżyserię i Nagroda Specjalna powędrowały do twórców leżącego na artystycznych antypodach, surrealistycznego "Szabadesés” („Swobodny upadek”) w reżyserii Węgra György Pálfiego. Nagrodę w sekcji „East of the West” otrzymał typowany przez dziennikarzy „Klass korrektsii” Iwana Twierdowskiego (recenzja tutaj).

Wydaje się, że nagrody dla węgierskiego filmu zostały przyznane nieco na wyrost i są próbą doceniania dotychczasowego dorobku reżysera. Niepokojące, fizjologiczno-surrealistyczne kino twórcy „Taxidermii” i „Czkawki” można uwielbiać bądź go nie znosić. Niestety, nowy film pozostawia widza obojętnym. Sześć historii, rozgrywających się za drzwiami mieszkań na kolejnych piętrach bloku jest zbiorem dość nudnych, w swojej dziwaczności zaskakująco zwyczajnych, filmowych klisz.  

Karlowarski festiwal był jak co roku świetną okazją, by sekcji "Horyzonty" zobaczyć jeszcze świeże premiery ze światowych festiwali, w tym z  Berlina i Cannes. Oto tytuły, których warto wypatrywać w polskich kinach i na innych festiwalach oraz te, których seans można sobie bez wyrzutów sumienia odpuścić. 

Odkrycia

 "Grand Piano", reż. Eugenio Mira był pokazywany w świetnej sekcji "Variety Critics’ Choice". Film o pianiście (Elijah Wood), który pod groźbą śmierci z rąk snajpera musi wykonać bezbłędnie niemal niewykonalny utwór, uwodzi karkołomnym pomysłem i koncertowym wykonaniem. Porównania do "Speed: Niebezpieczna prędkość" czy "Telefonu" nasuwają się same - z zaletami i wadami przytoczonych tytułów. Cięciwa (nie)prawdopodobieństwa naciągana jest niepokojąco mocno. Poza świetnie obsadzonym Woodem i odwołującą do akcyjniaków z lat 90. rolą Johna Cusacka zawodzi reszta obsady - lukrowa i nieciekawa. Mimo kilku kiczowatych efektów specjalnych to film, od którego bije miłość do kina (i muzyki) oraz marzenie o inteligentnym kinie akcji. Plus, reżyser Eugenio Mira to jeden najsympatyczniejszych twórców goszczących na Festiwalu.
"Grand Piano", reż. Eugenio Mira / fot. KVIFF

"Shemtkhveviti paemnebi" ("Blind Dates"), reż. Lewan Kugaszwili - filmy gruzińskie powoli stają się najciekawszym kinem regionu. Tragikomedia o nauczycielu wiecznym kawalerze, bezskutecznie szukającym miłości jest oryginalna, opowiedziana z dużą dawką wrażliwości i dyskretnego humoru. Komedia qui pro quo miesza się ze wzruszającym dramatem.

"Incompresa" ("Misunderstood"), reż. Asia Argento
- ten pełnometrażowy debiut może przysporzyć sobie tyleż zwolenników co przeciwników. Niepokorna reżyserka przetwarza swoje doświadczenia z dzieciństwa (Asia Argento jest córką twórcy "Głębokiej czerwieni" z włoskiego nurtu kina grozy giallo), ciągłego "migrowania" między nieodpowiedzialnymi rodzicami. W filmie jest to matka-wamp, grana przez zmienioną nie do poznania (kobiecą!) Charlotte Gainsbourg, i zapatrzony w siebie, chorobliwie przesądny ojciec-laluś (przypominający Kena Gabriel Garko). Jaskrawe kolory (zwłaszcza  krwista czerwień jak z wczesnych filmów Almodóvara) spotykają się z emocjonalnie przetrąconą estetyką telenoweli i absurdalnym humorem. Film, który wejdzie do polskich kin pod tytułem "Dziewczynka z kotem" może męczyć, a pod koniec nawet nużyć, ale na pewno jest wart uwagi.
  Pozytywne zaskoczenia 

"Mommy", reż. Xavier Dolan - nie jestem miłośnikiem Dolana, jednak tym razem Kanadyjczyk stworzył dzieło zachwycające. Każda decyzja realizacyjna - od ryzykownego wyboru wyświechtanych przebojów do ścieżki dźwiękowej, po genialny zabieg ze zmianami formatów obrazu, jest odważna i jednocześnie głęboko przemyślana. A co najważniejsze, Dolan nie rezygnując ze swojego filmowego charakteru, odkrywa pokłady emocjonalności niedostępne we wcześniejszych, przestylizowanych obrazach.
"Blind", reż. Eskil Vogt / fot. KVIFF
"Blind", reż. Eskil Vogt - twórca intrygującego, ale fabularnie skomplikowanego "Reprise. Od początku raz jeszcze" znów bawi się narracją. Podejmuje się niemożliwego - próbuje na ekranie odtworzyć wrażenia osoby niewidomej, niepewnej otaczającego świata. Nieopuszczająca domu, fantazjująca o swoim mężu niewidoma Ingrid, nie może oddzielić fantazji od rzeczywistości.  W wielu momentach "Blind" przywodzi na myśl "Imagine" Andrzeja Jakimowskiego, jednak podejście obu reżyserów do tematu jest zasadniczo różne. Jakimowskiego zajmuje to czego nie widzą bohaterowie, nie podważa całej realności. Stawia mały znak zapytania przy tym co "obiektywne". Vogt idzie na całość - prawdziwości zweryfikować nie sposób. Gra między tym co wyobrażone i (być może) realne jest fascynującym, filmowym doświadczeniem.

Rozczarowania 

"Welkome Home", reż. Angelina Nikonowa - na film reżyserki "Portretu o zmierzchu" czekałem z niecierpliwością. Dystrybuowany w polskich kinach debiut był ostry, mocny, ciekawy stylistyczne (piękne zdjęcia w całości nakręcone lustrzankami). Najnowszy film jest zaskakująco zwyczajny. Historia kilku rosyjskojęzycznych imigrantów mozolnie walczących w Nowym Jorku o swój "amerykański sen", poza kilkoma zabawnymi uwagami na temat filmowego obiegu festiwalowego, ma niewiele do zaoferowania. Uwagę przykuwa Karren Karagulian w roli ledwo wiążącego koniec z końcem armeńskiego aktora Babkena. Mężczyzna, "skrzyżowanie Ala Pacino z Robertem De Niro", odgrywający przed lustrem scenę z "Taksówkarza" jest jasnym punktem przewidywalnej i formalnie zwyczajnej tragikomedii.

"Welkome Home", reż. Angelina Nikonowa / fot. KVIFF
"Majdan", reż. Sergiej Łoźnica - do długich, statycznych ujęć pokazujących tysiące przewijających się przez poczekalnie, punkty medyczne, barykady Majdanu Ukraińców można "dorobić" filozofię - wielu recenzentów i filmoznawców z pewnością tak zrobi. Trwający ponad dwie godziny dokument Sergieja Łoźnicy niewiele różni się od statycznych nagrań z nakierowanych na tłum kamer kanałów informacyjnych. Nie czuć żadnej energii protestujących, nie ma jakiegokolwiek kontaktu z przechodzącymi przed obiektywem ludźmi. Jedyne słowa jakie padają podczas filmu są echem nadętych przemówień z scen Majdanu. Statyka działa i daje zaskakujące efekty jedynie podczas ujęć walk protestujących z policją. Gdy wszystko wokół operatora jest w chaotycznym, nieposkromionym ruchu, ujawnia się ukryta abstrakcja wydarzeń. 

Krystian Buczek

"Grand Piano", reż. Eugenio Mira, sekcja: Variety Critics’ Choice: Europe Now!
"Shemtkhveviti paemnebi" ("Blind Dates"), reż. Lewan Kugaszwili, sekcja: Variety Critics’ Choice: Europe Now! 
"Incompresa" ("Misunderstood"), reż. Asia Argento, sekcja: Horizons

"Mommy", reż. Xavier Dolan, sekcja: Horizons
"Blind", reż. Eskil Vogt, sekcja: Variety Critics’ Choice: Europe Now!
"Welkome Home", reż. Angelina Nikonowa, sekcja: Official Selection - Competition
"Majdan", reż. Sergiej Łoźnica, sekcja: Documentary Competition - Out of Competition 

 

piątek, 11 lipca 2014

49th KVIFF: Smutek północy

W oczekiwaniu na wyniki konkursów nad Karlowymi Warami zebrały się ciemne chmury – piękna pogoda prysła w połowie tygodnia, deszczowe dni przegoniły weekendowych turystów i skupiły kinomanów w festiwalowych salach. Klimat odpowiedni na islandzki słodko-gorzki „París norðursins” ("Paryż północy") w Konkursie Głównym i prawdziwe odkrycie sekcji East of the West, interwencyjny i mocny rosyjski dramat Klass korrektsii”.

Kiedy byłem tutaj dwa lata temu pokaz mojego filmu odbywał się w Małej Sali. Teraz przenieśli mnie do Dużej Sali. Wtedy byłem dzieciakiem, dzisiaj traktują mnie jak dorosłego – o swoim związaniu z Festiwalem mówił publiczności przed światową premierą „Paryża północy” reżyser Hafsteinn Gunnar Sigurðsson. Jego debiutanckie „Either Way” o dwóch skazanych na swoje towarzystwo mężczyznach, malujących pasy wzdłuż ciągnącej się przez islandzki pejzaż drogi, zostało gorąco przyjęte w Karlowych Warach i w błyskawicznym tempie doczekało się amerykańskiego remake’u (dwa lata późniejszy „Prince Avalanche” Davida Gordona Greena). Oczekiwania wobec drugiego filmu Islandczyka były spore. Niestety "Paryż północy" okazał się tylko układanką sprawnie połączonych, ale nie wyróżniających się zanadto, fabularnych klocków znanych chociażby z kina skandynawskiego.

"París norðursins": aktor Helgi Björnsson, reżyser Hafsteinn Gunnar Sigurðsson, aktorka Nanna Kristín Magnúsdóttir i aktor Björn Thors / fot. KVIFF

Zaskoczeniem okazał się debiut Iwana Twierdowskiego, który estetykę rodem z filmów braci Dardenne (kamera śledząca bohaterkę, dialogi bez przeskakiwania na kontrplan, dominacja zbliżeń) zastosował do opowieści o prowincjonalnej szkole i drodze przez piekło jaką przeżywa w postradzieckiej rzeczywistości skazana na inność dziewczyna. 

Geograf na odwyku

Nauczyciel geografii Hugi (Björn Thors) uciekł z Reykjavíku i zaszył się w małej islandzkiej miejscowości - jest na życiowym zakręcie, nie potrafi zapomnieć o swojej byłej dziewczynie, która wyleciała do Portugalii (nocami uczy się portugalskiego przez Internet), nie wie czy chce zaczynać nowy związek, chodzi na spotkania AA. Trudno utrzymać rytuał każdorazowego przedstawiania się w gronie grupy gdy członków oprócz Hugiego jest dwóch - ojciec byłej dziewczyny i były mąż obecnej partnerki, której bohater unika. Z emocjonalnej katatonii wyrywa go niespodziewany przyjazd ojca - podróżnika, kobieciarza, który zapragnął wrócić "na stare śmieci" z Tajlandii. Ojciec (Helgi Björnsson) przywozi ze sobą skrzynki piwa i wchodzi z butami w życie syna. Najpierw przywożąc psa i przekonując syna, że do szczęścia potrzebny jest Hugiemu taras przed domem.  

 "Paris norðursins", reż. Hafsteinn Gunnar Sigurðsson

"Paryż północy" usiany jest drobnymi żartami ze z góry skazanej na porażkę próby utrzymania w mikroskopijnej społeczności "na końcu świata" pozorów wielkomiejskości (wspomniane spotkania AA, które istnieją tylko po to by sprawić radość przewodniczącemu). Jednak te pomysły są niestety tylko nakreślone. Protagonista Hugi choć utrzymuje sympatię widza, z biegiem filmu, ciągłych oporów i zblokowania, może wydać się irytujący.

Kamera kontempluje przepiękny islandzki pejzaż i ludzi zagubionych w jego ogromie - zdjęcia to największa zaleta produkcji. Pomaga również wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa z islandzkimi indie rockowymi i elektronicznymi kawałkami. 

Niestety lekcja płynąca z filmu brzmi dość banalnie: trzeba umieć ruszyć się z miejsca, zostawić za sobą przeszłość i być może zmienić półkulę na cieplejszą. To lekcja geografii do szybkiego zapomnienia. 

Lekcji tolerancji nie będzie

 Tytuł "Klass korrektsi" można przetłumaczyć jako "Klasa specjalna". Twierdowski portretuje zjawisko wciąż w Rosji spotykane (w Polsce zresztą z pewnością też) piętnowania, odseparowywania od reszty  uczniów niepełnosprawnych w imię dziwnie pojętej tolerancji i równania szans. Główna bohaterka, Lena, jest dorastającą dziewczyną na wózku. Rezygnuje z nauki w domu i trafia do "klasy specjalnej", w której znajdują się uczniowie ze wszelkimi niepełnosprawnościami - zarówno fizycznymi jak i umysłowymi. Dzieci są "usuwane" z widoku, mają własny oddzielony od reszty szkoły kratami korytarz, własne, nieoficjalne rozpoczęcie roku, a w końcu swój uproszczony program. Znudzeni nauczyciele poprzestają na podstawach, a uczniowie nie palą się do upominania o swoje i zgadzają na równanie w dół. Niepełnosprawni pozostawieni sami sobie tworzą mikrospołeczność wewnętrznie skłóconą, dla której granice tego co wolno są płynne. Ulubioną rozrywką paczki jest igranie z losem na niedalekim torowisku. Do tego świata wkracza ambitna, inteligentna Lena.
 
  "Klass korrektsii", reż. Iwan Twierdowski

Rozedrgany "Klass korrektsii" (reżyser do swoich inspiracji zalicza "Tańcząc w ciemnościach" von Triera) to świetnie skrojony dramat oparty przede wszystkim na silnych kreacjach uczniów  - zagranych zarówno przez młodych, uzdolnionych aktorów, jak i świetnych naturszczyków. Tym co może irytować, choć trzeba przyznać, że jest bardzo skuteczne, to jednoznacznie złe oblicze systemu - od opryskliwej dyrektorki formalistki o twarzy buldoga, przez zramolałe nauczycielki, po obrażone na świat, a zwłaszcza na swoją pracę, matematyczkę i sprzątaczkę.

Niebezpieczne zabawy, którym oddają się bohaterowie w odpowiednich dramaturgicznie momentach wzmagają napięcie. Twierdowski przyjmuje perspektywę uczniów, w przeciwieństwie do wielu ostatnich "filmów szkolnych" opowiadających swoje historie z punktu widzenia nauczycieli. Nastolatki mogą być zarówno współczujące, jak i niezwykle okrutne, choć film opowiada o niepełnosprawnych dla nikogo nie ma taryfy ulgowej. Zgrzytem może wydawać się zakończenie - w ostatnich kilku minutach psychologicznie zdyscyplinowany film bierze nagły, efektowny, aczkolwiek po chwili zastanowienia, słabo umotywowany zwrot.

Piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami (albo przynajmniej ich pozorami). Czasem wystarczy niewiele by ułatwić życie tym, którzy potrzebują pomocy, czasem dziesięć centymetrów za krótki podjazd dla wózków zamienia czyjąś codzienność w jeszcze większy koszmar. "Klass korrektsii" pozostaje w głowie - zwłaszcza kończące go dźwięki - odgłosy klejącej się do butów, zmytej brudną wodą podłogi szkolnego korytarza.

Krystian Buczek

"París norðursins", reż. Hafsteinn Gunnar Sigurðsson, produkcja: Islandia, Francja, Dania, sekcja: Official Selection - Competition.
"Klass korrektsii", reż. Iwan Twierdowski, produkcja: Rosja, Niemcy, sekcja: East of the West - Competition   

wtorek, 8 lipca 2014

49th KVIFF: Smak na polskiego kebaba


Choć w oficjalnej gazecie festiwalowej mocnym polskim akcentem i wydarzeniem ostatnich dni była wizyta Lecha Wałęsy i Roberta Więckiewicza przy okazji specjalnych pokazów „Wałęsy. Człowieka z nadziei”, to sądząc po tłumie dziennikarzy, którzy zajęli każdą wolną przestrzeń na podłodze podczas pokazu prasowego debiutanckiego „Kebabu i Horoskopu” Grzegorza Jaroszuka, sensacyjnego wydarzenia trzeba szukać gdzie indziej.

Oblężenie sali było większe niż na karlowarskim pokazie zdobywcy Grand Prix w Cannes czyli „Cudów” Alice Rohrwacher. Z braku jakichkolwiek miejsc do siedzenia widzowie leżeli z torbami pod głowami przed samym ekranem. Ta luźna i duszna zarazem atmosfera szybko stała się katalizatorem entuzjastycznych reakcji. Można zaryzykować stwierdzenie, że pełen czarnego humoru debiut Jaroszuka jest bardziej "czeski" niż ciążące coraz mocniej w stronę topornego dramatu, współczesne czeskie kino...

"Kebab i Horoskop", reż. Grzegorz Jaroszuk / fot. Jacek Drygała

Kto oglądał i pokochał jego wielokrotnie nagradzane, inspirowane opowiadaniem Etgara Kereta krótkometrażowe „Opowieści z chłodni” z pewnością polubi pełnometrażowy „Kebab i Horoskop”. Podobny jest styl reżyserii aktorów (wśród nich ponownie odtwórcy głównych ról w "Opowieściach..." fenomenalni Justyna Wasilewska i Piotr Żurawski), mówiących wyprane z emocji, czerpiące z codziennej nowomowy kwestie. Podobne przygaszone kolory i z ducha skandynawski styl obrazowania (za zdjęcia odpowiedzialny był norweski operator Magnus Borge), a także miejsce akcji  - w "Opowieściach..." supermarket, w "Kebabie i Horoskopie" sklep z dywanami.

 "Kebab" (Bartłomiej Topa) od dwóch lat żył według horoskopów publikowanych w czasopiśmie "Świat zwierząt". Gdy pewnego dnia przeczytał radę Rzuć pracę - zrobił to. "Horoskop" (Piotr Żurawski) przez rok jako Elena pisał rzeczone wróżby i to był jego żart na odejście. Gdy mężczyźni przypadkiem się spotykają postanawiają sobie pomóc i wejść w nowe role - jako "specjaliści od marketingu" będą szukać fundamentów przydatności  u pracowników kiepsko przędącego sklepu dywanowego.

  "Kebab i Horoskop", reż. Grzegorz Jaroszuk / fot. Jacek Drygała

Brzmi niezbyt emocjonująco? Jaroszuk w zaledwie 72 minuty wyciąga maksimum dziwności ze swoich bohaterów i świata, który zamieszkują. Okazuje się, że Keret nie był chwilową inspiracją, a początkiem estetycznego programu - nad całością wisi Keretowski duch absurdu i podskórny smutek, który przechodzi na drugą stronę  - wydobywa z nas śmiech i obnaża komizm poplątanego, ludzkiego życia. Gdy jedna z pracownic sklepu zapatrzona w "marketingowców" z zachwytem oznajmia, że w marketingu jest coś takiego bardzo ludzkiego, a stażystka słyszy od dawnego kochanka swojej matki, że jej praca to piękny zawód, czujemy echa "Rejsu" Piwowskiego. Eksperyment, który przed laty nie udał się w "Hi way" kabareciarzy z Mumio, Jaroszukowi wyszedł znakomicie.

Nudną przestrzeń sklepu dywanowego uczyniono częścią opowieści dzięki świetnym zdjęciom - dywany są tłami dla zagubionych bohaterów, fantazyjnymi kompozycyjnymi fakturami w kadrze. Choć film rozgrywa się w niewielu przestrzeniach, ich kreatywne wykorzystanie (zwłaszcza horyzontalnych i wertykalnych linii) pozwoliło stworzyć spójny, wyróżniający się filmowy styl.

Jedyne co można zarzucić filmowi to skromny metraż - trwającemu niewiele ponad godzinę obrazowi brakuje kilkunastu minut, które mogłoby pogłębić portrety pogubionych bohaterów i rozwinąć niektóre wątki. Postaci są ledwie naszkicowane (dwójka inicjujących opowieść bohaterów szybko schodzi na dalszy plan, a np. starszy pracownik grany przez Janusza Michałowskiego ma dla siebie tylko kilka minut ekranowych). Oby zainteresowanie polskim akcentem w programie Karlowych Warów wywróżyło filmowi sukces w sekcji "East of the West". Czy film posmakuje polskiej widowni? O tym, mam nadzieję, przekonamy się wkrótce.

Krystian Buczek

"Kebab i Horoskop", reż. Grzegorz Jaroszuk, produkcja: Polska, sekcja: East of the West - Competition.  

niedziela, 6 lipca 2014

49th KVIFF: Wiara w fakty i dane

Szacowny operator Miroslav Ondříček, znany ze współpracy z Milošem Formanem (zdjęcia do "Amadeusza"), ojciec Davida Ondříčka (reżysera "Samotnych") ogląda mecz Slavii i Sparty Pragi. Mucha leniwie łazi po telewizorze, znudzony Ondříček patrzy w bok, powoli uśmiecha się z zadowoleniem. Kryształowy Glob, monumentalna statuetka MFF w Karlowych Warach, skrzy się w słońcu. Wkracza podniosła muzyka z "Amadeusza", kamera panoramuje w górę i ujawnia prawdziwy obiekt zachwytu - wiszący wyżej obraz z odsłaniającą swoje wdzięki nimfą. Nowym festiwalowym trailerem, jak zwykle po czesku ironicznym i pełnym dystansu, rozpoczęła się 49. edycja czeskiego święta kina.

Festiwal wystartował w dobrym stylu - otworzyło go, pokazywane poza konkursem "I Origins" Mike'a Cahilla (reżysera debiutanckiej, wyświetlanej w polskich kinach przed trzema laty "Drugiej Ziemi"), zaskakująco wyważony melodramat z elementami sci-fi o biologu molekularnym, zafascynowanym genetyką i mechaniką oka (w tej roli znany z "Marzycieli" Michael Pitt). Młody naukowiec w swojej rzeczowej pracy niespodziewanie znajduje trop czegoś transcendentalnego, co być może zmieni sposób patrzenia na ludzki gatunek...

 Kryształowy Glob, fot. KVIFF

Credo biologa da się zawrzeć w słowach, które wypowiada do Sofi, naiwnie uduchowionej właścicielki niezwykłych oczu (przepiękny przypadek heterochromii - Astrid Bergès-Frisbey), sprzeczając się z nią o Boga : Jestem naukowcem. Wierzę w dane.  Bliźniaczo podobne słowa padają z ust jednego z bohaterów odmiennego pod każdym względem "Lewiatana" Andrieja Zwiagincewa. Goszczący w sekcji Horizons, przybywający do Karlowych Warów z Cannes film to pisane grubą kreską studium skorumpowania zdziczałej, rosyjskiej władzy. Przybyły z Moskwy, pewny siebie prawnik na pytanie Czy wierzysz w Boga? zadane przez żonę swojego brata Lilię, odpowie: Jestem prawnikiem. Wierzę w fakty. Jak łatwo się domyślić, w obu filmach wiara zostanie wystawiona na próbę. 

Wiara w dane

Drugi, pełnometrażowy film Mike'a Cahilla okazał sporym zaskoczeniem. Młody reżyser podający jako źródła swoich inspiracji dzieła Kubricka i Tarkowskiego niewątpliwie wyciągnął lekcję ze swojego debiutu. W "Drugiej Ziemi" interesujący pomysł - zestawienie intymnej opowieści o zbrodni i karze z tajemniczym pojawieniem się na niebie bliźniaczej planety (film wszedł na ekrany w podobnym czasie co "Melancholia" Von Triera) - został nadpsuty przez zbytnią dosłowność, nadmiar pseudonaukowych ekspozycji w telewizyjnych wstawkach i krzykliwy sentymentalizm w stylu "Ostatniej miłości na Ziemi" Mackenziego. Cahill pozostał w gatunku niezależnego filmu z elementami sci-fi. Wciąż stawia egzystencjalne pytania pisane wielkimi literami, ale za wielkimi pytaniami idzie styl pierwszej wody. 

 "I Origins", reż. Mike Cahill

Cahill bawi się świetlnymi refleksami, motywem oka i widzenia, umiejętnie zawiązuje wątki i zostawia tropy. Całość jest wyjątkowo filmowa (w szczególności w sekwencji poszukiwania właścicielki wyjątkowych oczu, Sofi). Reżyser znajduje też dobrą i czytelną metaforę. Biolog Ian Grey chce prześledzić ewolucyjne ogniwa rozwoju wzroku - od najprostszych organizmów reagujących na światło, po te posiadające rozbudowane aparaty widzenia (stopni jest dwanaście).  Praktykantka Karen (Brit Marling, która zagrała główną rolę w "Drugiej Ziemi") wytrwale szuka "organizmu 0", który wzroku nie posiada, ale w genotypie ma odpowiedni gen odpowiedzialny za widzenie (praca wydaje się syzyfowa, "niewidomych" gatunków jest ponad 426 tysięcy). Odpowiednikiem zmysłu wzroku, wcześniej dla "ślepych" stworzeń niedostępnego, mógłby być ludzki, "szósty zmysł" duchowy.

Poruszając podobne wątki co pokomplikowane i zagadkowe "Upstream Color" Shane'a Carrutha, Cahillowi udaje się w większości przypadków uniknąć pułapek dziwaczności i banału. Świetne zdjęcia, poparte wpadającą w ucho ścieżką dźwiękową (w jednej ze scen delikatne "Dust It Off" The Do, a w emocjonalnym finale "Motion Picture Soundtrack" Radiohead) prowadzą przez fabułę, która do końca zwodzi i  trzyma w napięciu. "Drzwi percepcji" zostają otwarte, ale Cahill nie rezygnuje ze znaku zapytania.

Wiara w fakty

Andriej Zwiagincew nie schodzi z drogi, na którą zaprowadziła go "Elena", choć coraz częściej rezygnuje z metaforycznej niejednoznaczności na rzecz gorzkiej satyry o skorumpowanej władzy wchodzącej w mariaż z równie skorumpowaną religią. W mroźnym, otoczonym wrakami statków "miasteczku widmie" Nikołaj (w tej roli Aleksiej Serebriakow o urodzie Eryka Lubosa) nie chce sprzedać za żadne pieniądze domu, w którym jego rodzina mieszkała od pokoleń. Wykupić ziemię pragnie burmistrz (Roman Madjanow) i by tego dokonać użyje wszelkich środków - legalnych bądź nie. Na odsiecz Nikołajowi z Moskwy przybywa brat prawnik Dimitr (Władimir Wdowiczenkow).  Porywczym, brutalnym mężczyznom przygląda się żona Nikołaja, Lilia (z nieustannie wypisanym na twarzy smutkiem i zmęczeniem Elena Ljadowa). 
"Lewiatan", reż. Andriej Zwiagincew

W "Lewiatanie" powracają elementy, które przyniosły Zwiagincewowi sławę w debiutanckim "Powrocie". Jedna z pierwszych scen, a w niej siedząca przy stole rodzina: milcząca kobieta, silni mężczyźni i syn wyrywający się natarczywie by pojechać z nimi załatwiać męskie sprawy, jak żywo przypomina podobną scenę z debiutu.

Walka bohaterów z systemem to ponad dwugodzinne zderzanie się z biurokratyczną ścianą - czytania, interpelacje, groźby, deale, rękoczyny, przerzucanie papierów z biurka na biurko. Zimną rzeczowością, zapętleniem urzędowego bełkotu nowy film reżysera "Wygnania" przypomina niektóre dokonania rumuńskiej nowej fali "Śmierć pana Lazarescu" Puiu czy "Pozycję dziecka" Netzera. Różnica polega na tym, że w filmie Rosjanina to nie mała płotka mierzy się z systemem, a ścierają się w walce dwa niedźwiedzie. Mężczyźni napinają muskuły, licytują koneksje, piją na umór, a układ sił nieustannie się zmienia.

Spór na prowincji wciąż odsyła do góry - zarówno w politycznym jak i transcendentalnym sensie. W gabinecie aparatczyka wisi "wodzowski" portret Putina, w telewizorze miga "Pussy Riot", bohaterowie strzelają na wypadzie za miasto do portretów pierwszych sekretarzy ( - Nowszych nie masz? - Nie, ale te wystarczą żeby mieć historyczną perspektywę). Gdzie w tym wszystkim jest Bóg? Tam gdzie Bóg, tam władza. Tam gdzie władza, tam siła. Pokaż, że masz siłę - mówi do polityka prawosławny duchowny przy suto zastawionym stole. Obraz mszy, na której "faryzeusze" zajmują pierwsze ławki i odjeżdżają spod cerkwi w sznurze limuzyn zdaje się te słowa gorzko potwierdzać. A może Bóg jest ukryty gdzie indziej? Pozostają ruiny cerkwi, wyrzucony na brzeg szkielet morskiego potwora, wrak rybackiej barki. A także nagie, smagane przez skały fale, na których trzeba, być może, wybudować nowy Kościół.   

Krystian Buczek
"I Origins", reż. Mike Cahill, produkcja: USA, sekcja: Official Selection - Out of Competition
"Lewiatan", reż. Andriej Zwiagincew, produkcja: Rosja, sekcja: Horizons