poniedziałek, 10 grudnia 2012

"Kochankowie z Księżyca", reż. Wes Anderson


Odznaki skauta Wesa Andesona.

Zbiórka! Wszyscy fani kina zwariowanej treści i groteskowej formy, pokręconego humoru, ześwirowanych bohaterów, totalnego absurdu, magii kształtów i kolorów, klawej muzyki niekoniecznie na klawesyn...słowem kina Wesa Andersona – natychmiast wstąpić do szeregu kinowych foteli i zasilić drużynę lubiących czerpać z kina czystą przyjemność – drużynę „Moonrise Kingdom”!



Plastyk:
Niby ekran w kinie ogromny, a jednak od pierwszych ujęć mamy wrażenie jakbyśmy oglądali zminiaturyzowany świat z makietami domów, nakręcanymi samochodzikami i ludźmi zachowującymi się jak kukiełki. Statyczne ujęcia kamery celebrują detale scenografii w doskonale symetrycznych ujęciach,  estetyka obrazu podkolorowana jest dziecięcą naiwnością, a w kadrze może wydarzyć się wszystko. Wydaje się, że właśnie do takiej hybrydy animacji i żywej akcji Anderson dążył. W „Moonrise Kingdom” dojrzałość formy przejawia się w infantylności zastosowanych rozwiązań. Konsumpcja całości dzieła polega na opychaniu się słodyczą formy, która jest tutaj równie ważna co wysokokaloryczna treść.

Gawędziarz:
Bo chociaż wielu może zarzucić Andersonowi przerost formy nad treścią, to przed wydaniem osądu warto zastanowić się czy wyobrażamy sobie przedstawioną historię w innej oprawie?
Z Andersonem jest jak z drużynowym wymyślającym na poczekaniu jakąś opowieść przy ognisku. Opowiada historię tylko raz, improwizuje świat przedstawiony i rządzące nim reguły dbając jednak o to, żeby w jej sercu znalazł się uniwersalny przekaz. Kiedy ktoś inny opowie tę historię, nie będzie już identyczna – coś zostanie dodane, coś zmienione, jedynie morał pozostanie taki sam. Wyobraźnia Andersona wytwarza jedną jedyną, niepowtarzalną wersję opowieści w nierozłącznie przypisanej do niej formie. Gdyby coś zmienić, nie będzie już tym samym, a więc nie będzie już filmem Andersona – albo się więc to akceptuje, albo nie. Na całe szczęście Amerykanin nie jest jedynie formalistą. Jest w „Moonrise Kingdom” pewna doza szczerości, potrafiąca wydobyć z człowieka sentymentalną tęsknotę za tym co w nim zostało z dziecka.


Meloman:
„Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha” - Anderson zawsze rozumiał to dosłownie, ale nigdy chyba jeszcze nie przedstawił tego w swoim filmie tak dobitnie jak w „Moonrise Kingdom”. Nie chodzi już tylko o tworzenie atmosfery danej sceny, czy jej rytmizację pod dyktando utworów muzycznych. Od samego wstępu aż po napisy końcowe muzyka współżyje tutaj wraz z historią stając się nieodłącznym jej elementem, a nawet więcej – pewnego rodzaju drogowskazem interpretacyjnym. Tak jak poszczególne instrumenty w prezentowanej na wstępie orkiestracji utworu Henry Purcella składają się na jedno dzieło, tak w filmie Andersona każdy z bohaterów stanowi odrębną aranżację tematu przewodniego będąc częścią składową całości urozmaicającą jej finalne brzmienie. W pewnym sensie reżyser obnaża przed nami umowność całej historii, nie ukrywa, że kreśli grubą kreską takie a nie inne postaci tylko po to, aby spełniły one swoje jasno określone w fabule zadanie i dodały jej kolorytu. Niezwykle trafnie zresztą zilustrował to swoją muzyką Alexandre Desplat, po raz kolejny udowadniając, że jest obecnie numerem jeden wśród kompozytorów tworzących w USA.

Tropiciel:
Naddatek. To on sprawia, że są filmy do których zawsze chętnie się wraca. To pewnego rodzaju drobiazg, błahostka,  bez której film obyłby się wyśmienicie, a jednak znajduje ona w nim swoje miejsce. U Andersona tym naddatkiem są detale scenograficzne, rekwizyty, zdarzenia rozgrywające się na drugim planie, drobne gesty czy w końcu krótkie zdanie rzucone mimochodem przez któregoś z bohaterów. Ot taki Bruce Willis oznajmiający uroczyście ni stąd ni zowąd: „Widzę jeżozwierza” - wisienka na torcie. Tak wielkie oddanie uwagi detalom przez Andersona zostaje mu wynagrodzone przy każdym delikatnym uniesieniu kącików ust widzów, wywołanym przez, nie do końca nawet sprecyzowany, bodziec w momencie, w którym tego się nie spodziewali.




Zdając raport melduje się następujące: Wes Anderson to wzorowy filmowy skaut, już mogący pochwalić się wieloma odznaczeniami a do tego wciąż rozwijający swoje sprawności z wigorem i zapałem godnym dużego dziecka. Jedynym warunkiem dla wstąpienia w szeregi jego drużyny jest wpasowanie się w mundurek, uszyty przez reżysera na swoją miarę. Nie ma co jednak ukrywać, że jego krój nie na wszystkich może dobrze leżeć.

Damian Słowioczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz