poniedziałek, 29 października 2012

28. WFF: Bliski Wschód i kino drogi

Kino bliskowschodnie, choć nadal rzadko obecne na naszych ekranach, zaczyna powoli przekonywać polskich widzów – świadczą o tym sukcesy dzieł Nadine Labaki, Asghara Farhadiego czy tworzącego ostatnio w Europie Abbasa Kiarostamiego. Charakterystyczne dla tego regionu (a na Zachodzie powoli odchodzące w przeszłość) konflikty wojenne i burzliwe przemiany społeczne zawsze były źródłem inspiracji dla twórców filmów. Jednak coraz częściej zauważamy, że – oprócz egzotycznego tła i celnych spostrzeżeń na aktualne tematy – kino irańskie, tureckie czy izraelskie oferuje także błyskotliwe rozwiązania narracyjne. Przekonać o tym mogliśmy się również na 28. edycji Warszawskiego Festiwalu Filmowego, gdzie kinematografia z tego rejonu świata miała swoją szeroką reprezentację.

Wśród kilkunastu prezentowanych filmów można było wyróżnić kilka charakterystycznych pomysłów fabularnych. Jednym z najciekawszych były

samochodowe przypowieści,


czyli uniwersalne, odrobinę abstrakcyjne historie ubrane w formę kina drogi. Nagrodzone w konkursie Wolny Duch  „Bez entuzjazmu” (reż. Mani Haghighi) mogło wprawdzie przytłaczać arbitralnością interpretacji (historia dwójki ludzi rozdających pieniądze przypadkowym ludziom jako krytyka rozrzutności i bezmyślności współczesnej cywilizacji), ale dzięki pomysłowemu scenariuszowi i konsekwencji w budowaniu napięcia film ten spełnił swoją rolę, przy okazji przykuwając widza do ekranu na pełne 100 minut. Luksusowa limuzyna i telefon komórkowy (marki obydwu nie są bez znaczenia) zostały tu przedstawione jako emblematy nowoczesności, kontrastujące z irańskimi pustkowiami, lichymi zabudowaniami i ludźmi żyjącymi zgodnie z tradycyjnymi wartościami.

Jeszcze bardziej zanurzony w realiach bliskowschodniego społeczeństwa był turecki obraz „Tam, gdzie płonie ogień” (reż. Ismail Günes), opowiadający o tradycyjnej rodzinie, w której jedna z córek spodziewa się nieślubnego dziecka. Ojciec dziewczyny nie może pogodzić się z ujmą na honorze, postanawia więc zabrać ją w podróż, podczas której planuje dokonać honorowego zabójstwa – jednak seria losowych wydarzeń spowoduje, że nic nie potoczy się po jego myśli.  Przewrotna (a przy tym przepięknie sfotografowana) historia pokazała, jak wiele w naszym życiu zależy od przypadku, i jak niewiele trzeba, by nasze podejście do innych diametralnie się zmieniło.

"Tam, gdzie płonie ogień"
Nieco mniej udanym pomysłem (ale też pozbawionym większych ambicji) okazało się „Nie w Tel Awiwie”, będące w założeniu buntem przeciwko umiejscawianiu akcji większości filmów izraelskich w stolicy kraju. W warstwie fabularnej jest to historia neurotycznego nauczyciela licealnego, który po wyrzuceniu z pracy porywa jedną z uczennic. Do ich bezcelowej podróży szybko przyłącza się Nony, obiekt westchnień głównego bohatera. W ważnej roli po raz kolejny występuje samochód, tym razem jako środek ucieczki przed nudnym, zblazowanym społeczeństwem.

Podobną formułę przyjmowały również filmy z zupełnie innych rejonów świata, jak np. „Martwy i Szczęśliwy” (reż. Javier Rebollo), w zamyśle przewrotny i pełen ironii dramat o lekko komediowym zabarwieniu. Jednak w sensie fabularnym jest to klasyczne kino drogi – seryjny morderca u kresu  kariery (i życia) wyrusza w swoją ostatnią podróż „donikąd” (w tle – jednostajne argentyńskie krajobrazy) w towarzystwie przypadkowo poznanej kobiety. Tym razem zastosowana w filmie konwencja okazała się jednak pustą i pretensjonalną fasadą. Inaczej było w przypadku „Miasteczka Villegas”, pełnometrażowego debiutu argentyńskiego reżysera Gonzalo Tobala, opowiadającego o dwóch braciach powracających do rodzinnego miasta na pogrzeb dziadka. Skromny dramat rodzinny dotknął tematów znacznie poważniejszych, takich jak

obcość i zagubienie we współczesnym świecie,


które chyba nigdzie nie są tak aktualne jak na Bliskim Wchodzie, rozdartym między konserwatywnie pojmowaną tradycją a kiełkującymi w tym rejonie wartościami zachodnimi – wolnością słowa, tolerancją czy równouprawnieniem.

Zdobywająca przebojem festiwale na całym świecie „Rodzina godna szacunku”, opowieść o profesorze próbującym odnaleźć się w rozbitej przed laty rodzinie, to swoista filmowa układanka. Nie wszystko mówi się tu wprost – niektórych zależności między bohaterami czy wydarzeniami widz musi domyślić się sam. Niewiele na tegorocznym WFF było takich filmów – zmuszających nie tylko do refleksji, ale przede wszystkim do intelektualnego wysiłku. Jednak to niejedyny jego atut – reżyser Massoud Bakhshi trafnie przedstawił zależności między małymi rodzinnymi dramatami a odbywającą się na dalszym planie „wielką polityką”.

Nie do końca udało się to debiutującej Filiz Alpgezmen, która w „Obcej” opowiada nieco zbliżoną historię – wychowana we Francji Ozgur powraca do Stambułu, skąd przez laty uciekli jej posiadający rewolucyjne poglądy rodzice. Dopóki skupiamy się na perspektywie tytułowej „obcej”, próbującej odnaleźć się w meandrach zwyczajów praktykowanych przez bardziej tradycyjną część jej rodziny, film jest dość ciekawy (choć niespecjalnie oryginalny). Jednak próba szerszego spojrzenia na turecką porewolucyjną rzeczywistość niezupełnie przekonuje. Niemiłym zaskoczeniem jest też zbyt dramatyczne zakończenie – tym bardziej, że jest to niejako droga na skróty, bo „ucina” trudne do zamknięcia wątki.

"Obca"
Zupełnie inną koncepcję przyjął Reza Dormishian w „Nienawiści”, której akcja również toczy się w Stambule – tyle, że tu bohaterami są potomkowie irańskich emigrantów. Wrażenie zagubienia w nieprzyjaznej rzeczywistości (w której, by mieć nadzieję na lepszą przyszłość, trzeba uciec się do kradzieży) jest przeniesione na ekran w bardzo trafny sposób – zarówno poprzez nielinearną narrację, jak wprowadzające widza w konsternację drobne sztuczki montażowe. Na granicy prawa funkcjonuje też Alex, zajmujący się sprzedażą narkotyków mieszkający we Francji żyd, który w filmie „Aliyah – droga do Ziemi Obiecanej” (reż. Élie Wajeman) postanawia powrócić do kraju przodków. Przed wyjazdem zobowiązuje się do wykonania ostatniego zlecenia – pomocy w przemycie „towaru” z Holandii.

Podobne problemy, ale w nieco innej konfiguracji narodowościowej (arabska rodzina mieszkająca w Londynie) porusza „Mój brat diabeł” w reżyserii Sally El Hosani. Pozornie sztampową historię o wojnach między narkotykowymi gangami opowieda ona w świeży, pełen zaskakujących zwrotów akcji sposób – a przy tym nie boi się poruszać kontrowersyjnych tematów, unikając jednak moralizatorskiego tonu. Warto zauważyć, że dwa ostatnie tytuły spośród wymienionych powstały w Europie – wielu reżyserów albo decyduje się na tworzenie poza ojczyzną, albo wychowuje się we Francji czy Wielkiej Brytanii i tu uczy się filmowego fachu.

Wśród innych tematów poruszanych przez twórców pochodzących z Bliskiego Wschodu (czy szeroko pojętego świata Islamu) można również wymienić: rolę kobiet w społeczeństwie, konflikt pokoleń oraz kwestię tożsamości narodowej – nieoczywistą wobec targających tym rejonem zawirowań politycznych. Znamienne, że sprawy najbardziej „gorące” z punktu widzenia europejskiego widza, czyli 

wojna i religia,


są tu bardzo często przemilczane. A gdy się pojawiają, to pozostają gdzieś na drugim planie, jako tło opowiadanych historii.

Klaustrofobiczny, rozgrywający się głównie we wnętrzach ośrodka wojskowego  „Pokój 514” (reż. Sharon Bar-Ziv) porusza wprawdzie problem możliwości oceny działań wojennych z perspektywy urzędniczego biurka, ale na pierwszy plan wysuwa się w nim inna kwestia – hermetyczność instytucji państwowych (nie tylko wojska), w których dobro publiczne ściera się z prywatnymi interesami. Z kolei dotykający tematu nielegalnych beduińskich osiedli w Izraelu „Sharqyia – wschodni wiatr” (reż. Ami Livne) kontekstu wojennego jest w zasadzie pozbawiony. Zamiast tego zadaje ciekawe pytania o kształt relacji społecznych w tym rejonie świata z punktu widzenia prostych, zamieszkujących teren Palestyny ludzi.

"Pokój 514"
Równie niechętnie bliskowschodni twórcy poruszali w swych filmach kwestię religii. W pewnym sensie „wyręczyli” ich filmowcy z innych stron świata. Współczesne oblicza Islamu i niebezpieczeństwa związane z angażowaniem się w trącącą fanatyzmem działalność polityczną pokazano w indonezyjskim obrazie „Z zawiązanymi oczami” (reż. Garin Nugroho) i w bośniackich „Dzieciach Sarajewa” (reż. Aida Begić). Ciekawe, że sama religia w obu filmach stoi niejako po przeciwnych stronach barykady. W pierwszym – stanowi wabik służący do werbowania pozbawionej perspektyw młodzieży przez wywrotową, radykalną organizację islamską; w drugim jest źródłem nadziei, oazą spokoju, dającą siłę do stawiania czoła trudnej powojennej rzeczywistości.

Możliwość obejrzenia filmów pokazujących jeden problem z różnych punktów widzenia to z pewnością atut Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Festiwal daje też okazję to poznania sporego wycinka tej czy innej, oryginalnej z naszego punktu widzenia, kinematografii. W przypadku kina bliskowschodniego można było zauważyć, że czerpie ono pełnymi garściami z dokonań europejskich i amerykańskich – zarówno pod względem formy, jak i doboru tematów korespondując z filmami z innych części świata. A wszystko to przy zachowaniu lokalnego kolorytu i oryginalnego sposobu opowiadania historii. Ustalając swój osobisty program imprezy, warto czasem zrezygnować z walki o bilety na największe festiwalowe hity (które i tak pojawią się w polskich kinach) na rzecz perełek, które w Polsce można zobaczyć tylko przy okazji tego typu wydarzeń – nawet jeśli nie zawsze są to filmy udane, to dają możliwość obcowania z innym, ciekawym spojrzeniem na rzeczywistość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz