środa, 4 czerwca 2014

"Wilgotne miejsca", reż. David F. Wnendt

STRAUSS W PUBLICZNYM SZALECIE
Chociaż szkolne pytanie „co autor miał na myśli?” zostało już dawno wyrzucone do pedagogicznego lamusa, przy odbiorze niektórych dzieł narzuca się jednak mimowolnie. W przypadku  „Wilgotnych miejsc” Davida F. Wnendta z jeszcze większą siłą ciśnie się na usta odpowiedź.  Już po kilku minutach staje się bowiem jasne, że nad chęć wyrażenia czegokolwiek przedłożył reżyser pragnienie wywołania zgorszenia. I jak to zwykle w takich przypadkach bywa, efekt okazał się dość mierny.
Przyznać jednak trzeba, że to z pozoru mało ambitne zadanie nie należy przecież wcale do najprostszych. W społeczeństwie, które oburza się na kobiety publicznie karmiące piersią, jednocześnie przechodząc do porządku dziennego nad modelkami reklamującymi topless gładź szpachlową, poczucie tego, co kontrowersyjne wydawać się może nieco rozmyte. By swój cel osiągnąć Wnendt sięgnął więc po niezbyt udaną powieść Charlotte Roche i postawił na tematy fizjologiczne.
Z tego właśnie powodu jego bohaterka, nastoletnia Helen (Carla Juri), rozpoczyna swoją opowieść w miejskim szalecie. Po zaaplikowaniu sobie maści na hemoroidy  (której instrukcję użycia skrupulatnie widzowi streszcza),  zaczyna ocierać się o brudną deskę klozetową, by udowodnić zbędność higieny intymnej,  wpajanej jej obsesyjnie przez matkę. Po kolejnych, dłużących się w nieskończoność minutach, wypełnionych opowieściami z erotycznego i rodzinnego życia Helen, na skutek nieuważnego golenia miejsc intymnych, dziewczyna ląduje w szpitalu. Nie bacząc na niedogodności towarzyszące rozległemu urazowi odbytu, rozpoczyna walkę o serce urodziwego pielęgniarza i podejmuje próbę zeswatania skłóconych rodziców.
W istocie bowiem – jak usiłuje nam udowodnić Wnendt – pod powłoką eksperymentującej z narkotykami, rozbuchanej erotycznie nastolatki, skrywa się biedna mała dziewczynka, spragniona uwagi pogrążonych we własnych problemach rodziców. To tanie psychologizowanie nie ratuje jednak wcale fabularnej warstwy filmu, tonącej w banale, nudzie i zwyczajnym braku autentyczności. Z tego właśnie powodu nie mamy nawet okazji zaczerwienić się pruderyjnie, słysząc opowieść Helen o wizycie w domu publicznym. Być może Wnendt by gorszył, gdyby uprzednio nie usypiał.
Postać Helen ma w zamyśle burzyć tabu nałożone na sferę cielesności i wyrywać widzów z moralnego kołtuństwa. Smutna prawda jest jednak taka, że ze swoim młodym, jędrnym ciałem doskonale wpisuje się w ramy tego, co w przestrzeni publicznego dyskursu nad seksualnością dopuszczalne. Z tego punktu widzenia znacznie bardziej odświeżające wydają się Seidlowskie obrazy otyłych pięćdziesięciolatek, które w ramionach męskich prostytutek, na drugim końcu świata szukają jednocześnie cielesnych podniet i namiastki czułości.  Szczupła nastolatka onanizująca się owocami przypomina jednak bardziej produkcje typu „American Pie” czy „Movie 43”. To niestety do ich poziomu dorównuje scena zbiorowej masturbacji nad pizzą, i nie zmienia tego fakt, że odbywa się przy dźwiękach „Nad pięknym, modrym Dunajem”.
Formalnie film nawiązuje do stylistyki teledysku, a dystrybutor chwali się widocznymi inspiracjami „Trainspotting” czy „Biegnij Lola Biegnij”. I choć zestawianie tych obrazów z filmem Wnendta przypomina nieco próbę porównania perliczki po wenecku z hot-dogiem, trzeba przyznać, że wybór takiej konwencji okazał się w tym przypadku trafny – umożliwił bowiem w miarę sprawne przełożenie wewnętrznego monologu, na którym opiera się powieść, na język filmowy, jednocześnie utrzymując spójność z infantylnym charakterem nastoletniej bohaterki. Klip jest tu zresztą spoiwem łączącym film z autorką swojego literackiego pierwowzoru. Jeśli Roche zapisze się jakoś w kulturze, to raczej właśnie tej pop – nie jako pisarka, ale dziewczyna, która w Vivie Zwei zapowiadała teledyski. I może ich tworzeniem powinien też zająć się Wnendt.
Katarzyna Pochmara-Balcer

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz