NA POGRZEB TYLKO DADA
Zaczęło się od instalacji, którą niemiecki artysta Julian Rosefeldt zaprezentował w galeriach w Melbourne, Berlinie i Nowym Jorku. Trzynaście postaci, odgrywanych przez Cate Blanchett, z trzynastu ekranów wygłaszało manifesty najważniejszych artystów i filozofów XIX i XX wieku. Dziennikarze New York Timesa żałowali, że w dziedzinie sztuk wizualnych nie przyznaje się Oskarów, bo to, że australijska aktorka na taką statuetkę zasługuje, nie podlega żadnej dyskusji. Wcielając się choćby w dwie dziennikarki telewizyjne, które rozmawiają na antenie o sztuce konceptualnej w taki sposób, jakby relacjonowały wypadek na autostradzie czy zamieszki, Blanchet jest rzeczywiście niezrównana i wydaje się, że swoimi rolami w „Manifesto” ostatecznie udowodniła, że w przypadku jakichkolwiek problemów z obsadą poradzi sobie z każdą rolą, od Pięknej po Bestię. Ostatecznie zresztą kino doczekało się swojej doli i dzieło Rosefeldta przeniosło się z galerii do sal kinowych.
Pomysł reżysera polegał na wyjęciu manifestów z ich właściwego kontekstu i dopasowaniu do sytuacji, w których się ich nie spodziewamy. Stąd postać pogrążonej w żałobie kobiety, która nad grobem, zamiast mowy pogrzebowej wygłasza deklarację dadaistów czy dystyngowanej pani domu, która przy rodzinnym obiedzie składa ręce do modlitwy, by słowami Claesa Oldenburga dopominać się o sztukę, którą zgolono z nóg, zwisa z nosa albo została rozczesana. Taki zabieg, oprócz tego, że – jak wspomina sam Rosefeldt – „otrzepuje z kurzu historii” teksty, które niekoniecznie kojarzą się dziś z czymś aktualnym, mógłby teoretycznie pozwolić odbiorcy (po wyjściu z etapu zaskoczenia) bardziej skupić się na samej ich treści, postrzeganej w tej chwili w oderwaniu od tego wszystkiego, co narzuca postać autora czy kontekst historyczny. Jednak zgromadzenie fragmentów kilkudziesięciu manifestów artystycznych i politycznych w półtoragodzinnym filmie to spore wyzwanie dla widza, dla którego takie intelektualne harce mogą być ciekawostką, choć niekoniecznie materiałem na pełnometrażowy film. Coś, co sprawdza się w galeriach sztuki współczesnej, nie zawsze musi się obronić w kinie. Gdyby „Manifesto” było powieścią, mogłoby leżeć na półce obok tomów „W poszukiwaniu straconego czasu”, o których wypada mieć coś do powiedzenia w towarzystwie, ale w które niewielu czytelników rzeczywiście ma ochotę się zagłębić. Film Rosefeldta może imponować, zaskakiwać i rozśmieszać, pytanie jednak, czy jest w stanie porwać, pozostawiając w widzach coś więcej niż tylko wrażenie uczestnictwa w wymyślnym i kunsztownie przygotowanym eksperymencie.
Katarzyna Pochmara-Balcer
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz