środa, 19 grudnia 2012

„Zabić, jak to łatwo powiedzieć”, reż. Andrew Dominik


Dominik kontra Obama, czyli filmowo – polityczna debata z Bradem Pittem w tle.

Andrew Dominik nieczęsto gości w repertuarach kin. Po bardzo dobrze przyjętym debiucie „Chopper” z 2000 roku, na kolejny film przyszło nam czekać aż siedem lat. „Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” było jednak na tyle udane (wizualnie to z pewnością jeden z najpiękniejszych filmów w historii), że kolejne pięć lat czekania nie smakowało już tak gorzko, bo wiązało się z dużymi oczekiwaniami. Tak oto doczekaliśmy się „Zabić, jak to łatwo powiedzieć”, czyli kolejnej współpracy reżysera z Bradem Pittem. I ponownie oczekiwanie na następne dzieło Nowozelandczyka zmieni swoją charakterystykę, bo tym razem Dominik będzie musiał spłacić kredyt zaufania, jakim został przez wielu zbyt pochopnie obdarzony.

„Tytuł, jak to trudno wymyślić”...przepraszam „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” przywodzi na myśl nudną telewizyjną debatę przedwyborczą, w której dwóch opozycjonistów przekrzykuje się nawzajem powtarzając do znudzenia swoje racje, nawet nie słuchając się nawzajem. Z tą drobną różnicą, że wcześniej Dominik wykorzystując szajkę gangsterów nastraszył dyrekcję telewizji i nakazał im finalne przedstawienie swojej racji jako bezdyskusyjnej.



„Killing Them Softly” to w gruncie rzeczy prosta historia nieudolnego napadu dwóch amatorów na wewnątrz mafijną rozgrywkę w pokera i późniejszego tropienia ich przez „samotnego jeźdźca” Jackie'ego Cogana (w tej roli Pitt). Od pierwszej do ostatniej sceny historia ta przeplata się z wypowiedziami amerykańskich polityków z cyklu „jak poradzić sobie z kryzysem ekonomicznym”. Reżyser stara się jak tylko może aby nikomu przypadkiem nie umknął przekaz, że w Ameryce politycy działają na tych samych zasadach co mafiozi i że każdy obywatel jest zdany tylko na siebie, bo jedyne co się liczy to kasa. A na wypadek gdyby jednak ktoś się nie domyślił każe to jeszcze raz ująć w całkowitą dosłowność bohaterowi filmu w zakończeniu. Ta łopatologia to typowa pułapka czyhająca na tych, którzy chcą zrobić w Ameryce artystyczny film z udziałem megagwiazdy Hollywood. Dominikowi niestety nie udaje się jej uniknąć, przez co sam popada w hipokryzję, którą stara się wytknąć politykom.

Nie mając wystarczającej  argumentacji reżyser stara się kupić głosy przy pomocy sprawdzonych błyskotek. Stąd przeciągnięta w nieskończoność scena narkotycznych odlotów, wizualnie żywcem wyjęta z „Zabójstwa Jesse'ego Jamesa...”, która swoje zadanie mogłaby spełnić w jednej minucie zamiast w pięciu; stąd kiczowate slow-motion w scenie zabójstwa jednego z gangsterów; stąd w końcu cały wątek Mickey'a (James Gandolfini), który ostatecznie okazuje się nie mieć na całość większego wpływu. Przez to wszystko fabuła filmu od dobrego i mocno emocjonującego punktu wyjścia szybko zaczyna rozłazić się na boki i przestaje angażować. Nie ma tutaj bohatera, któremu się kibicuje, bo zbyt często twarze aktorów zastępowane są twarzami polityków a ich losy zepchnięte na dalszy plan przez reżysera skupionego na własnej kampanii. Szczególnie cierpią na tym postaci stojących za napadem Frankiego i Russela. To ciekawe charaktery wyśmienicie odegrane przez materiał na gwiazdę Scoota McNairy i zasługującego na więcej uwagi niż do tej pory otrzymał Bena Mendelsohna. Niestety kamera odwraca się do nich kablami, obiektyw kierując w stronę gwiazdy produkcji. Tymczasem Brat Pitt jest w swojej roli zaledwie poprawny, a sama postać Cogana paradoksalnie cierpi na większym jej wyeksponowaniu, mając w sobie potencjał, jedynie i aż, na wyrazistą kreację drugoplanową.


Z pewnością trzeba docenić próbę reżysera na stworzenie czegoś wychodzącego poza schemat kina gangsterskiego i wykorzystującego kino gatunkowe do wyższych celów. Ostatecznie jednak Dominik przegrywa debatę zarówno jako filmowiec jak i twórca „zaangażowany społecznie”. „Killing Them Softly” w zestawieniu ze składnymi wypowiedziami pewnego siebie Baracka Obamy wybrzmiewa raczej jak łamiący się głos kogoś zadającego pytanie z publiczności, a nie uczestnika debaty, mającego wystarczającą charyzmę aby przekonać do swoich racji wielomilionowy naród.  

Damian Słowioczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz