czwartek, 10 maja 2012

"Lęk wysokości", reż. Bartosz Konopka


„Nie dokończyliśmy rozmowy” – mniej więcej tak brzmi jedno z pierwszych zdań w filmie. Wypowiada je Tomek (Marcin Dorociński) wchodząc do mieszkania ojca – choć wie, że już go tam nie zastanie. Fabularny debiut Bartosza Konopki Lęk wysokości kończy się powtórzeniem tej samej sceny, wstęp okazuje się zatem retrospekcją. Zastosowanie takiej narracyjnej klamry ma głęboki sens, jeśli wydarzenia na ekranie potraktujemy jak swoisty „dialog” głównego bohatera – po części z nieco odtrąconym tatą, po części z samym sobą. Dialog niedokończony, bo tak to już w życiu bywa – wszystko toczy się swoim rytmem, nie zawsze jest czas, by się zatrzymać. Szczególnie, jeśli jest się obiecującym dziennikarzem telewizyjnym i właśnie dostało się szansę na życiowy awans. Tyle tylko, że za tą idyllą kryje się inny, dużo brzydszy świat – reprezentowany właśnie przez żyjącego samotnie w odległym mieście ojca, który zaczyna przejawiać pierwsze symptomy choroby psychicznej. Tytułowy „lęk wysokości” zmusza będącego na szczycie Tomasza, by spojrzał w dół – na życie, o którym chciałby (i mógłby) pewnie zapomnieć. Nie ucieka on jednak przed odpowiedzialnością, decyduje się pomóc agresywnemu i jakby „niedającemu się kochać” ojcu. Nagły przypływ uczuć może poskutkować załamaniem kariery, ale jednocześnie jest aktem człowieczeństwa, dowodem szczerej i bezwarunkowej miłości.


Bartosz Konopka w opowiadaną historię wprowadza nas w podobny sposób, jak Andriej Zwiagincew w niedawnej Elenie – wchodzimy w sam środek rodzinnego życia, bez zbędnych wstępów czy wyjaśnień. Przeszłość możemy odtworzyć z rozmów bohaterów czy ich wspomnień, tu wizualizowanych w postaci krótkich migawek przerywających główną narrację, stylizowanych na amatorskie nagrania wideo. Teraźniejszość mamy przed oczami, choć odsłania się ona przed nami stopniowo. Chorobę ojca sugerują już pierwsze sceny, ale przyczyny nagłego pogorszenia jego stanu nie od razu są wiadome – do końca nie poznamy ich nigdy. Trudno się też dziwić, gdy Tomasz „rzuca wszystko” i przejeżdża pół kraju, by zaopiekować się tatą, reakcja wydaje się naturalna – jednak dopiero ciąża żony zmusi go do podjęcia trudnych decyzji i w pełni odsłoni jego motywację.

Obraz Polski przedstawiony w Lęku wysokości daleki jest zarówno od kolorowego świata telewizyjnych seriali, jak i ponurych, naturalistycznych wizji Krzysztofa Krauzego czy Wojciecha Smarzowskiego. Akcja filmu dzieje się niby „tu i teraz”, ale jednocześnie jakby gdzieś na uboczu, w bardzo hermetycznej (choć momentami również intymnej) przestrzeni. Ośrodek psychiatryczny to państwo w państwie, relikt przeszłości, gdzie na drzwiach wejściowych straszy napis z godzinami odwiedzin, ściany są odrapane, a pacjenci – traktowani jak dzieci. Ulice miast to tylko odległe tło, bohaterów widzimy wyłącznie w mieszkaniach, szpitalach i samochodach, czasem tylko na podwórkach. Jeśli na chwilę przenosimy się nad Morskie Oko, to i tak akurat nie ma tam turystów.

Czas i przestrzeń są tu jakby umowne. Bartosz Konopka prowadzi swoją opowieść w sposób surowy i dokładny, a jednocześnie niepozbawiony skłonności do estetyzowania, co znajduje odzwierciedlenie w związku między kolorystyką kadru i emocjami głównego bohatera. Śląsk, gdzie mieszka jego ojciec, sfotografowany jest w zimnych, nieprzyjemnych barwach. Droga, którą Tomasz pokonuje by go odwiedzić, bywa skąpana w mgle lub przykryta śniegiem. Słońce pełnym blaskiem świeci rzadko – jeśli już, to albo we wspomnieniach z dzieciństwa, albo w przestronnym, nowocześnie urządzonym mieszaniu w stolicy. Tu jest wszystko, co mężczyźnie takiemu jak on potrzebne jest do szczęścia – ambicje zawodowe, kochająca go żona (bardzo stonowana, precyzyjna rola Magdaleny Popławskiej), wkrótce również dziecko.


I chyba właśnie ten kontrast – a zarazem bezwzględność, z jaką w poukładane życie „młodych, pięknych, wykształconych” wkracza będący dotąd gdzieś na uboczu członek rodziny – zdaje się najbardziej fascynować reżysera Lęku wysokości. Tomasz rzucony zostaje w wir absurdalnych wydarzeń, w pierwszym odruchu wywołujących głównie śmiech. Trudno o inną reakcję, gdy w wezwanej przez telefon karetce widzimy lekarza, który jeszcze w szpitalu odmówił wyjazdu do tego samego pacjenta – albo wtedy, gdy ojciec i syn wspólnie poszukują jak najgłośniejszego telewizora, skazując klientów sklepu na słuchanie doniosłego głosu narratorki filmu przyrodniczego. Śmiejemy się, a potem natychmiast przestajemy, bo takie sytuacje wydają się wprawdzie nieprawdopodobne, ale przecież nie na tyle, by w ogóle nie mogły się zdarzyć. To nie komedia, ale też nie tragedia – mimo, że na ekranie dzieje się dużo złego, twórcy uciekają od dramatyzowania czy moralizowania, nie zrzucając odpowiedzialności na „system” czy patologie społeczne, a raczej zmuszając bohaterów do radzenia sobie z życiowymi trudnościami. Nie ma tu widowiskowego heroizmu, jest za to pochwała odpowiedzialności i prawdziwej odwagi – prostej, codziennej, wymagającej determinacji i poświęcenia, ale osiągalnej dla przeciętnego w gruncie rzeczy faceta, jakim jest Tomek.

Marcin Sarna

Polska 2011, reżyseria: Bartosz Konopka, scenariusz: Piotr Borkowski i Bartosz Konopka, muzyka: Maciej Cieślak, zdjęcia: Piotr Niemyjski, występują: Krzysztof Stroiński, Marcin Dorociński, Dorota Kolak, Magdalena Popławska, Anna Dymna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz