„Życie to jest to”, reż. Álex de la Iglesia
W świecie Coca-Coli
Życie Roberto Gómeza toczy się raczej niespiesznie, a on sam niewiele
różni się od przeciętnego mężczyzny w średnim wieku (poza tym, że co
rano budzi się obok Salmy Hayek). Jak każdego dnia wstaje, zakłada
wyprasowaną przez żonę koszulę i z teczką pełną CV wyrusza na
poszukiwanie pracy. Jak dotąd, bezowocne. Jednak tym razem nie zamierza
wrócić do domu na tarczy. Gdy za pasem drugi miesiąc miodowy, a rozmowę
kwalifikacyjną przeprowadza dawny kolega, wszystko musi się udać. Chyba,
że znajomy większą uwagę poświęca grze komputerowej, niż Robertowi.
Albo hotel, w którym spędzili z żoną podróż poślubną, jakimś cudem
przestaje istnieć, powiedzmy, że zamienia się w ruiny rzymskiego
amfiteatru. Albo w głowie Roberta utkwi żelazny pręt.
Bo Roberto (José Mota)
do szczęściarzy nie należy. Poza tym mogłoby się wydawać, że nie ma
zbyt wielu powodów do narzekań. U jego boku piękna i kochająca żona,
która niestrudzenie wspiera go w trudnych momentach, dzieci, zdobywające
stypendia na naukę za granicą, dom, samochód. On sam jednak ma siebie
za życiowego nieudacznika, któremu jedyne, co się w życiu udało to
slogan do reklamy Coca-Coli, który wymyślił mając siedemnaście lat. Od
tamtej pory jego kariera znacznie zwolniła tempa, aż branża reklamowa
całkiem o nim zapomniała. Dziś musi żebrać o uwagę dawnych kolegów, a że
wspomnianego szczęścia brak, to niewiele udaje mu się zwojować. Roberto
należy do grona pechowców, którym wiatr wieje zawsze w oczy (albo
deszcz pada na głowę, nawet w budynku). Nie dziwi więc, że to właśnie
on, a nie kto inny, spada na rusztowanie starożytnych ruin i ląduje
głową na żelaznym pręcie. Dziwić natomiast może fakt, że unieruchomiony
Roberto z przekonaniem deklaruje: „To najszczęśliwszy dzień w moim
życiu”. Bohater bowiem nie traci głowy na karku, mimo, że tkwi w niej
żelazny pręt. Skoro fortuna go opuściła, postanawia pomóc szczęściu na
własną rękę i wyciągnąć z tej sytuacji, ile tylko się da.
W
trakcie seansu trudno powstrzymać się od śmiechu, kiedy w dramatycznej
scenie reanimacji widzimy agenta, który wyciąga zza pacjenta zgrzewkę
napojów i pozuje z nią do kamery, wszystko oczywiście w ramach product
placement. Gdy przebrzmią jednak salwy śmiechu i umilkną pojedyncze
chichoty, przychodzi refleksja, że być może jest to jedna z
najsmutniejszych historii, jaką może opowiedzieć współczesne kino.
Ludzki dramat zamienia się tu w ponury spektakl rodem z „Kiki”
Almodovara, gdzie widzowie żywią się niezdrową sensacją, jakby był to
lekko przypalony popcorn. De la Iglesia maluje wizję świata, w którym
nie ma żadnych świętości, a śmierć jest towarem deficytowym, jak
wszystko inne. Ludzie w tym filmie to albo żądni skandali dziennikarze,
albo bezmyślny tłum gapiów, który śledzi następstwa wypadku Roberta, z
emocjami mniejszymi, niż poświęcają bohaterom swojego ulubionego
serialu. Reżyser pozwala sobie na chwilowe rozjaśnienie tego ponurego
obrazu kilkoma postaciami, dzięki którym możemy odetchnąć z ulgą, że
szeroko pojęta „normalność” jeszcze nie zginęła. Jest tu lekarz, który
wciąż jeszcze zdobywa się na szczere zdziwienie światem, w którym więcej
zarabia się za występy w telewizji niż za ratowanie życia. Jest też
dziennikarka, która opuszcza kamerę, gdy widzi płaczącą kobietę. Mimo
tych przebłysków, reżyser nie pozwala widzom wyjść z mroku na długo,
informując głosem bezdusznego Johnny’ego (Fernando Tejero), że w gruncie
rzeczy „wszyscy jesteśmy sukinsynami”, którzy nie mogą oderwać się od
telewizora, gdy na naszych oczach dzieje się tragedia. Już w następnej
scenie widzimy lekarza, który odchodzi od rannego, by zadzwonić do żony i
z niezdrowym uśmiechem spytać, jak wypadł w telewizji.
Na
pytanie, czy godność jest na sprzedaż, Roberto ma gotową odpowiedź -
więcej godności stracił biegając z CV pod pachą w tę i z powrotem. Ale
jeszcze bardziej niż pościg za pracą boli powrót do domu bez niej. Jak
się okazuje, nawet bardziej niż żelazny pręt zagłębiony w mózgu. Od
wrażliwości widza zależy, czy uzna Roberta za bohatera, który nawet
mając śmierć przed oczami, myśli o zabezpieczeniu finansowej przyszłości
swoich najbliższych, czy za godnego reprezentanta otaczającego go
świata. Świata dyktującego surowe warunki, w którym żeby zaistnieć,
trzeba przestać istnieć. A może cały ten spektakl to wytwór przebitej
żelaznym prętem wyobraźni?
Ewa Wildner
(LA CHISPA DE LA VIDA) Dramat. Francja/ Hiszpania 2011. Reżyseria: Álex de la Iglesia. Scenariusz: Randy Feldman. Muzyka: Joan Valent. Obsada: Salma Hayek, José Mota, Blanca Portillo, Juan Luis Galiardo, Fernando Tejero. Dystrybucja: AP Manana. Czas: 95’.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz