środa, 9 maja 2012

„Życie to jest to”, reż. Álex de la Iglesia

W świecie Coca-Coli

    Życie Roberto Gómeza toczy się raczej niespiesznie, a on sam niewiele różni się od przeciętnego mężczyzny w średnim wieku (poza tym, że co rano budzi się obok Salmy Hayek). Jak każdego dnia wstaje, zakłada wyprasowaną przez żonę koszulę i z teczką pełną CV wyrusza na poszukiwanie pracy. Jak dotąd, bezowocne. Jednak tym razem nie zamierza wrócić do domu na tarczy. Gdy za pasem drugi miesiąc miodowy, a rozmowę kwalifikacyjną przeprowadza dawny kolega, wszystko musi się udać. Chyba, że znajomy większą uwagę poświęca grze komputerowej, niż Robertowi. Albo hotel, w którym spędzili z żoną podróż poślubną, jakimś cudem przestaje istnieć, powiedzmy, że zamienia się w ruiny rzymskiego amfiteatru. Albo w głowie Roberta utkwi żelazny pręt.

 


Bo Roberto (José Mota) do szczęściarzy nie należy. Poza tym mogłoby się wydawać, że nie ma zbyt wielu powodów do narzekań. U jego boku piękna i kochająca żona, która niestrudzenie wspiera go w trudnych momentach, dzieci, zdobywające stypendia na naukę za granicą, dom, samochód. On sam jednak ma siebie za życiowego nieudacznika, któremu jedyne, co się w życiu udało to slogan do reklamy Coca-Coli, który wymyślił mając siedemnaście lat. Od tamtej pory jego kariera znacznie zwolniła tempa, aż branża reklamowa całkiem o nim zapomniała. Dziś musi żebrać o uwagę dawnych kolegów, a że wspomnianego szczęścia brak, to niewiele udaje mu się zwojować. Roberto należy do grona pechowców, którym wiatr wieje zawsze w oczy (albo deszcz pada na głowę, nawet w budynku). Nie dziwi więc, że to właśnie on, a nie kto inny, spada na rusztowanie starożytnych ruin i ląduje głową na żelaznym pręcie. Dziwić natomiast może fakt, że unieruchomiony Roberto z przekonaniem deklaruje: „To najszczęśliwszy dzień w moim życiu”. Bohater bowiem nie traci głowy na karku, mimo, że tkwi w niej żelazny pręt. Skoro fortuna go opuściła, postanawia pomóc szczęściu na własną rękę i wyciągnąć z tej sytuacji, ile tylko się da.    


W trakcie seansu trudno powstrzymać się od śmiechu, kiedy w dramatycznej scenie reanimacji widzimy agenta, który wyciąga zza pacjenta zgrzewkę napojów i pozuje z nią do kamery, wszystko oczywiście w ramach product placement. Gdy przebrzmią jednak salwy śmiechu i umilkną pojedyncze chichoty, przychodzi refleksja, że być może jest to jedna z najsmutniejszych historii, jaką może opowiedzieć współczesne kino. Ludzki dramat zamienia się tu w ponury spektakl rodem z „Kiki” Almodovara, gdzie widzowie żywią się niezdrową sensacją, jakby był to lekko przypalony popcorn. De la Iglesia maluje wizję świata, w którym nie ma żadnych świętości, a śmierć jest towarem deficytowym, jak wszystko inne. Ludzie w tym filmie to albo żądni skandali dziennikarze, albo bezmyślny tłum gapiów, który śledzi następstwa wypadku Roberta, z emocjami mniejszymi, niż poświęcają bohaterom swojego ulubionego serialu. Reżyser pozwala sobie na chwilowe rozjaśnienie tego ponurego obrazu kilkoma postaciami, dzięki którym możemy odetchnąć z ulgą, że szeroko pojęta „normalność” jeszcze nie zginęła. Jest tu lekarz, który wciąż jeszcze zdobywa się na szczere zdziwienie światem, w którym więcej zarabia się za występy w telewizji niż za ratowanie życia. Jest też dziennikarka, która opuszcza kamerę, gdy widzi płaczącą kobietę. Mimo tych przebłysków, reżyser nie pozwala widzom wyjść z mroku na długo, informując głosem bezdusznego Johnny’ego (Fernando Tejero), że w gruncie rzeczy „wszyscy jesteśmy sukinsynami”, którzy nie mogą oderwać się od telewizora, gdy na naszych oczach dzieje się tragedia. Już w następnej scenie widzimy lekarza, który odchodzi od rannego, by zadzwonić do żony i z niezdrowym uśmiechem spytać, jak wypadł w telewizji.

 

 

Na pytanie, czy godność jest na sprzedaż, Roberto ma gotową odpowiedź - więcej godności stracił biegając z CV pod pachą w tę i z powrotem. Ale jeszcze bardziej niż pościg za pracą boli powrót do domu bez niej. Jak się okazuje, nawet bardziej niż żelazny pręt zagłębiony w mózgu. Od wrażliwości widza zależy, czy uzna Roberta za bohatera, który nawet mając śmierć przed oczami, myśli o zabezpieczeniu finansowej przyszłości swoich najbliższych, czy za godnego reprezentanta otaczającego go świata. Świata dyktującego surowe warunki, w którym żeby zaistnieć, trzeba przestać istnieć. A może cały ten spektakl to wytwór przebitej żelaznym prętem wyobraźni?


Ewa Wildner    


(LA CHISPA DE LA VIDA) Dramat. Francja/ Hiszpania 2011. Reżyseria: Álex de la Iglesia. Scenariusz: Randy Feldman. Muzyka: Joan Valent. Obsada: Salma Hayek, José Mota, Blanca Portillo, Juan Luis Galiardo, Fernando Tejero. Dystrybucja: AP Manana. Czas: 95’.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz