Jakie kompleksy ma Maciej Stuhr?
- Czy ja wiem? Może czasami jestem za mało wyluzowany, za
sztywny? Takie mam wrażenie. Ale żebym się tym jakoś za bardzo przejmował, to
nie.
Często kręci Pan nosem, odrzuca role?
- Non stop.
Tak
dużo jest złych scenariuszy?
- Są tylko złe. Czasem się coś komuś pomyli i napisze dobry. Dobrych scenariuszy jest tak mniej więcej 10% i to jest to, co ja przyjmuję w życiu - reszta idzie do kosza.
Nie
pluje Pan sobie w twarz za żadną z przyjętych ról?
- Nie. Raz w życiu mi się zdarzyło, ze faktycznie się
pomyliłem. Zadzwonił jakiś facet, kompletnie mi nieznany młody człowiek i coś
tam opowiadał, że chce kręcić western. Przysłał ten tekst, jakieś kaktusy…
poszło do śmieci! A tym facetem okazał się Piotr Uklański i z tym filmem
zjeździł od Nowego Jorku po cały świat.
A co z konferansjerką? Zdarzało się prowadzić żenujące
przedsięwzięcia?
- Dość dużo takich rzeczy zrobiłem w swoim życiu, bo nie
robiłem tylko rzeczy chwalebnych, ale również rzeczy żenujące.
Wtedy decydowała kwestia finansowa?
- Czasami to bywa kwestia pieniędzy, to też jest mój zawód i
wolę zarabiać na życie, mówiąc „Dobry wieczór, Państwu” nawet na 20-leciu
towarzystwa ubezpieczeniowego X czy Y niż grać w „Kac Wawa”, „Wyjeździe
integracyjnym” czy chociażby w „Komisarzu Alexie”. Wolę prowadzić swoją karierę
aktorską tak, jak chcę i pozwolić sobie na luksus wybierania ról, co jest w
zasadzie niespotykaną rzadkością w naszym środowisku, robiąc usługi dla
ludności w postaci „dobry wieczór, Państwu”
niż żeby było na odwrót.
Skoro już mimochodem dotknęliśmy tematu „Kac Wawy” - spór między producentem a krytykiem
filmowym. Funkcjonuje Pan pomiędzy tymi ścierającymi się potęgami – jak to
wygląda z Pana perspektywy?
- Samojłowicz się wygłupił i nikt nie ma co do tego
najmniejszych wątpliwości. Co nie zmienia faktu, że i krytyka też bywa nie na
takim poziomie, na jakim my, twórcy, byśmy sobie tego życzyli. Może akurat nie
w przypadku tego filmu, ale zawsze najbardziej drażni nas nierzetelność. Liczba
błędów, jakie popełniają krytycy jest zatrważająca. Jeżeli krytyk pisze np. „w
tej scenie cała trójka aktorów była beznadziejna”, a w scenie gra dwóch
aktorów, to z perspektywy człowieka, który poświęcił temu np. 1,5 roku życia,
mam ochotę po prostu coś wziąć i uronić. Więc rzetelność, to po pierwsze. Po
drugie – opowiadał mi mój tato, że jak był w moim wieku, to też się spierali z
krytykami, natomiast istniało jakieś takie poczucie, że gra się do jednej
bramki, że mamy jakiś wspólny biznes. Wspierajmy się jakoś nawzajem. Ja nie
mówię, że mamy chwalić rzeczy złe, tylko, że czasami też trzeba pomóc. Ci sami
krytycy piszą recenzje po wejściu filmu do kina i potem np. po roku piszą w
telewizyjnej gazecie o tym samym filmie – to jest dopiero zjawisko! Polecam
porównanie sobie przynajmniej gwiazdek. W tekście po premierze muszą się
wymądrzyć dla garstki inteligentów, która w ogóle dotrze do tej recenzji, a w
telewizyjnej reklamują, namawiają widzów do oglądania. Ostatnio patrzę na podpis:
Jacek Szczerba. Kurwa! Wchodzę w internet, odgrzebuję tamto - Dr Jekyll, Mr
Hyde. Teraz w telewizyjnej „warto zobaczyć!”, a wcześniej przejechał się po tym
filmie z góry na dół.
Bawią Pana polskie komedie?
- Raczej stare niż te nowe. Tragedia polega na tym, że
polscy reżyserzy, oprócz Julka Machulskiego i Wojtka Smarzowskiego, są
absolutnie pozbawieni poczucia humoru. Gdybym miał wskazać grupę zawodową,
która nie ma poczucia humoru, to byliby to właśnie polscy reżyserzy. Polskie
scenariusze są po prostu przeraźliwie smutne, a najsmutniejsze są scenariusze
komediowe. Większość można odczytać z powodzeniem jako mowę pogrzebową na
dowolnie wybranym pogrzebie.
Wróćmy na chwilę do początków - odkrył Pan siebie w szkole
teatralnej? To była pierwsza przestrzeń penetracji aktorskiego mistycyzmu?
- Nie. To szkoła zawodowa, która miała na celu nauczyć mnie
mówić głośno, wyraźnie, nie wpadać na meble. Ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia.
Były rzeczy, które były miłym bonusem, np. spotkanie z Globiszem, z Peszkiem
czy panem Garncarczykiem, ale oprócz tego była przede wszystkim ciężka praca.
Zresztą, kiedy byłem na pierwszym roku, na pokładzie pojawiła się nowa
pasażerka, moja córka, więc to nie było miejsce, gdzie ja się spalałem,
spędzałem całe dnie i noce. Ja w każdym wolnym momencie zawijałem manatki i
jechałem do domu. Jako jeden z niewielu studentów traktowałem tę szkołę i mało
tego, nadal mam czelność uważać, że tak należy ją traktować, jako środek do
celu, a nie jako cel. Bardzo wiele osób,
które tam przychodzi myśli sobie: „Boże, nareszcie, teraz będę grał!”. To nie
ma nic wspólnego z graniem, trzeba zapomnieć o graniu, tylko traktować to jako
bardzo rzemieślniczą, zawodową szkołę. Zero artyzmu, przeżywania, wypruwania
flaków. Rzemiosło.
- Czyli co – nie doświadcza Pan w aktorstwie chwil
teatralnego geniuszu, natchnienia, zero wzniosłości?
- Ja bardzo nie lubię o tym mówić, nie lubię, jak się z tego
robi filozofię. „My, aktorzy Warlikowskiego, tylko przeżycie i prawda”! Nie. To
w ogóle nie jest mistyczne. Mój zawód polega na tym, że ja mam przyjść do
teatru i zagrać tak, żeby się widz wzruszył, roześmiał i coś sobie pomyślał.
Albo mam poprowadzić wieczór, powiedzieć: „dobry wieczór, Państwu”, sprawić,
żeby sprawnie to poszło, żeby było zabawnie, miło. Czy ja mam wtedy nastrój do
tego, żeby być miłym i zabawnym? Nie, w ogóle nie. Ja mam najczęściej nastrój,
żeby pójść do domu i strzelić setę wódki. Ale jestem zawodowcem. Więc nie
strzelam, tylko wychodzę na scenę, jestem przeuroczy, ludzie się świetnie
bawią, bo ja wykonuję swój zawód. To nie jest tak, że ja taki jestem.
Oczywiście może się zdarzyć, że mam akurat taki nastrój, jaki prezentuję, ale
to się zdarza dość rzadko. Jest taka stara anegdota filmowa, jak to w jednej ze
scen filmu grało dwóch aktorów - mieli zagrać, że przebiegli właśnie 20 km i
padają ze zmęczenia. Jeden z nich stoi, czeka tylko, kiedy go zawołają, a drugi
biega dookoła kamery. W końcu ten, który czeka, mówi: stary, po co ty tak
biegasz? – No wiesz, bo to taka prawda będzie, że ja taki zmęczony jestem! Na
co tamten: aha, no, wiesz, a ja to zagram.
Najtrudniejsza rola.
- Jeśli chodzi o te najtrudniejsze,
to wymieniłby jednak role teatralne. Myślę
tutaj zwłaszcza o moich spotkaniach z panem Krzysztofem Warlikowskim,
który, mam poczucie, zrobił ze mnie aktora w takim sensie, w jakim ja myślę o
tym słowie, o tym zawodzie. I wszystkie trzy spektakle, które do tej pory razem
zrobiliśmy były dla mnie najtrudniejsze. Myślę, że szczególnie ta pierwsza
rola, Joe Pitt w „Aniołach w Ameryce” była przełomowa. Mormon, prawnik, gej i
republikanin. Żadnym z nich nie jestem, więc każda z tych przestrzeni była dla
mnie, w przenośni, do spenetrowania.
Był problem z rozebraniem się?
- To rzeczywiście
było moje rozdziewiczenie w sensie rozbierania. Szczerze mówiąc, to nigdy nie
jest łatwe i przyjemne. Natomiast ja zawsze powtarzam, że jak się nie chce
rozbierać, to można zostać kominiarzem albo taksówkarzem. Olbrzymia część
zawodu aktora polega na naszej fizyczności. Przeważnie opowiadamy o rzeczach
skrajnych i najbardziej ludzi dojmujących, czyli o miłości i o śmierci.
Zwłaszcza z tym pierwszym bywa, że łączy się nagość. Dla mnie najtrudniej było
na pierwszej próbie, kiedy w sali były cztery osoby: Krzysiek, Kasia, Marta,
Jacek. Potem już się człowiek przyzwyczaja. Teraz chodzę do teatru jak zawodowa
striptizerka.
A Pana ostatnie role – w „Obławie” i „Pokłosiu”. Trudne kreacje, ciężkie filmy?
- Szczególnie bliskie mojemu sercu jest „Pokłosie”, czyli
prawdopodobnie „Kadisz”, bo taki tytuł nosił pierwotnie scenariusz i najpewniej
tak się zakończy jego żywot w kinach. To jest scenariusz, który znam od jakichś
siedmiu lat. Gdy go poznałem, to byłem jeszcze za młody, żeby w tym filmie w
ogóle móc zagrać, a mimo to stałem się jego ogromnym orędownikiem. Wszędzie i z
każdym, kto ma jakikolwiek wpływ na polską kinematografię i na powstawanie
filmów strasznie walczyłem, żeby Władek Pasikowski na ten film dostał
pieniądze, bo uważam, że on musiał powstać. I lepiej, żeby powstał w Polsce niż
w jakimś innym kraju. Tak się jednak złożyło, że „Kadisz” przeczekał te siedem
lat, aż ja się na tyle zestarzałem, żeby zagrać młodszego z braci. Więc może
dobrze się stało (śmiech). Zdjęcia były w lecie. Bardzo ciężkie zdjęcia, ale to
była jedna z przygód mojego życia i każda minuta na planie to było dla mnie
święto. Spotkałem się tam z artystami filmu. Nie chcę zapeszać, ale ogromnie
liczę na ten film.
A „Obława” to rola drugoplanowa, film wojenny, ale zupełnie
inny niż dotychczasowe. Ciekawa narracja, bardzo nowoczesna, kameralna.
Wpisująca się w taki nurt mówienia o wojnie, do którego, mam wrażenie, dopiero
teraz, po 60 latach, świat dojrzał. Zaczynamy mieć odwagę mówić o tym, że nie
było dobrych Polaków i złych Niemców, wojna brudzi każdego, oprócz trzech czy
czterech krystalicznych ludzi, w zasadzie każdy się tam w jakiś sposób splamił.
Polacy też. To jest kazus i „Obławy”, i „Pokłosia” w zasadzie.
- Ostatni przystanek: pozaaktorskie hobby Macieja Stuhra.
- Tak naprawdę niewielu jest aktorów,
którzy mają hobby, z prostego powodu – nie mamy na to za dużo czasu. A raczej go po prostu w ogóle nie mamy. Jak
szewc zrobi buty, to nie idzie po pracy oglądać butów swojego kolegi szewca. A
my skończymy próbę i idziemy na spektakl kolegi albo do kina na film. To się
nie kończy. Ten zawód jest naszym hobby, co jest oczywiście fantastyczne, ale z
drugiej strony też niesłychanie zaborcze czasowo i emocjonalnie.
Samojłowicz; Liczba błędów :)
OdpowiedzUsuńDziękujemy za korektorską współpracę. polecamy się na przyszłość :-)
OdpowiedzUsuń