czwartek, 16 listopada 2017

Manifesto, reż. Julien Rosenfeldt


 Eviva l’arte! 

„Każda sztuka jest bezużyteczna” napisał Oscar Wilde we wstępie do „Portretu Doriana Graya”. Na prośbę czytelnika o wyjaśnienie tego stwierdzenia odpowiedział w liście, że sztuka podobna jest do kwiatu, a kwiat stanowi cel sam w sobie, kwitnie dla samego siebie – i nawet jeśli człowiek użyje go do własnych celów, nie wpływa to zasadniczo na jego istotę. Sto lat później z podobnym zagadnieniem postanowił zmierzyć się niemiecki reżyser Julian Rosefeldt, zbierając manifesty różnorodnych ruchów artystycznych działających w XX wieku w skondensowany „wykład” z najnowszej historii sztuki. Ten swoisty kolaż początkowo prezentowany był jako instalacja w galeriach na całym świecie, by po dwóch latach doczekać się swojej kinowej premiery na festiwalu w Sundance. Nagromadzenie postulatów i poglądów na akt twórczy przyprawia tutaj o zawrót głowy, a wyraz „sztuka” odmieniany jest przez wszystkie przypadki. 


Niewątpliwie projekt nie cieszyłby się takim zainteresowaniem, gdyby nie nazwisko Cate Blanchett, która wciela się w „Manifesto” w aż trzynaście (!) postaci. Pierwotnie wyświetlane na osobnych ekranach, niepowiązane ze sobą fabularnie sceny łączą się tutaj w gęsty ciąg monologów. W każdej z tych mini-historii aktorka odgrywa inną postać, która – znajdując się w mniej lub bardziej codziennej sytuacji z życia wziętej – recytuje manifesty artystyczne takich nurtów jak futuryzm, konceptualizm, dadaizm czy pop-art. Blanchett ma niepowtarzalną okazję zaprezentować zdolność do przeobrażania się w skrajnie różne osobistości: od bezdomnego mężczyzny, poprzez prezenterkę telewizyjną, stateczną panią domu, choreografkę, rockową buntowniczkę, na nauczycielce szkoły podstawowej kończąc. Pole do popisu jest więc ogromne i aktorka radzi sobie z tym wyzwaniem bezbłędnie, nie da się jednak nie zauważyć, że postacie są raczej archetypiczne i jednowymiarowe, bo nie o niuansowanie charakteru tutaj chodzi. Na równi z Blanchett „grają” charakteryzacja i scenografia, które same w sobie wystarczająco sugestywnie kreślą postać w danej scence rodzajowej. 

W „Manifesto” ciekawy jest nie sam pomysł zestawienia sobą różnych manifestów, ale wkomponowanie ich w codzienne sytuacje, co często prowadzi do komicznego efektu (mój osobisty faworyt: gospodyni domowa z klasy średniej „modli” się przed posiłkiem postulatami pop-artu). Zabieg ten sugeruje, że reżyserowi nie chodzi zapewne o stawianie pomnika swoim dawnym kolegom po fachu, ale o skonfrontowanie manifestów z rzeczywistością i zastanowienie się, na ile do niej przystają. Pozwala to spojrzeć z pewnego dystansu i obnażyć ich patos, naiwne myślenie, idealizm i sporą dozę buty. Manifesty, które w swym założeniu miały być rewolucyjne i wybudzać z letargu, zestawione razem tracą moc i działają, o ironio, usypiająco; od pewnego momentu zlewają się w jedną chaotyczną całość i przestają cokolwiek znaczyć. Zebranie ich w ponad półtoragodzinny film wystawia cierpliwość widza na próbę i każe domniemywać, że jednak lepiej sprawdzają się jako elementy instalacji artystycznej w galerii. Nie da się przy tym odmówić reżyserowi zręczności w konstruowaniu filmowego świata, a szczególnie jego strony wizualnej – zamiłowanie do surowych, postindustrialnych i sterylnych lokacji jest nieprzypadkowe, bo reżyser ukończył studia z architektury; perfekcyjnie dobrane kadry świetnie komponują się z minimalistyczną, wprawiającą w trans ścieżką dźwiękową. 


A co manifestuje sam Rosefeldt? Na pewno dystans do własnej twórczości i sztuki w ogóle. Autoironiczny, prześmiewczy wydźwięk niektórych scen sugeruje, by nie traktować całej tej sprawy zbyt poważnie. Łatwo dać się zwieść pokusie tworzenia wielopiętrowych interpretacji i szukania znaczeń tam, gdzie ich nie ma, pytanie tylko, czy nie zostanie się wtedy złapanym w pułapkę zastawioną przez reżysera. W kwestionowaniu bezrefleksyjnego nabożeństwa wobec sztuki i snobizmu film przypomina tegorocznego zdobywcę Złotej Palmy „The Square”, jest w tym jednak dużo bardziej nieoczywisty i subtelny. Kakofonia na koniec, kiedy wszystkie manifesty pojawiają się jednocześnie na ekranie, miesza się w swoisty postmodernistyczny bełkot, gdzie zasady i reguły tworzenia są rozmyte, więc wolno już w zasadzie wszystko. I może o to chodzi: o nieskrępowaną wolność w tworzeniu sztuki? A „Manifesto” jest, ni mniej, ni więcej, a efektem artystycznego kaprysu reżysera, bo przecież każda sztuka jest bezużyteczna i spieranie się o jej cel jest jak pytanie o to, po co kwitnie kwiat? 

Małgorzata Maczuga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz