The Eagle has landed. Pomysł na „Iron Sky” narodził się jeszcze w 2005
roku w pewnej fińskiej saunie i od tamtej pory każdy jego aspekt
budził falowe zainteresowanie: reżyser kultowej parodii „Star Wreck: In
the Prikinning”, niski budżet, współudział rzeszy internautów w
tworzeniu filmu oraz, a może przede wszystkim, fabuła, która brzmiała
jak niewyrafinowany żart. Po wielu latach przygotowań i głośnej
premierze na tegorocznym Berlinale, film Timo Vuorensoli wchodzi na
ekrany polskich kin. Komedia oparta na teorii spiskowej głoszącej jakoby
naziści pod koniec drugiej wojny światowej znaleźli schronienie w
przestrzeni kosmicznej (a dokładniej po ciemnej stronie księżyca) i przy
pierwszej nadarzającej się okazji planowali najazd na błękitną planetę,
miała być obrazem rewolucyjnym, obrazoburczym, który widzowie pokochają
lub pokochają nienawidzić. Efekt końcowy niestety nie wypada tak
emocjonująco.
Pierwsze sceny „Iron Sky” są jak precyzyjnie wymierzony policzek.
Twórcy zdają się przewidywać, iż widzowie, którzy zetknęli się z opisem
fabuły będę wyczekiwać w kinie jak na szpilkach na pierwsze symptomy
księżycowego nazizmu i z chęcią wychodzą naprzeciw tym oczekiwaniom. Nie
tracą cennego ekranowego czasu na wprowadzanie widza w niuanse
przedstawionej rzeczywistości, bezpardonowo wrzucając go w sam środek
zastanego świata niczym do głębokiej, a przy tym bardzo zimnej wody.
Jest to zdecydowanie najmocniejszy punkt filmu, podnoszący jeszcze
bardziej, i tak wysokie już, ciśnienie. Po tym naprawdę dobrym otwarciu
obraz wjeżdża jednak na równię pochyłą i aż do finału będzie
jednostajnie zmierzał w dół. Od momentu przybycia pierwszych nazistów na
Ziemię, szyty i tak grubymi nićmi scenariusz zaczyna rozchodzić się w
szwach – sceny tracą na znaczeniu, postacie na wymiarze, a motywacje na
wiarygodności. Początkowy entuzjazm zaczyna powoli ustępować miejsca
znużeniu i pojawia się nieodparte wrażenie, że być może czekamy na coś,
co już nie nadejdzie – coś wywrotowego, świeżego i, nie ukrywając,
zabawniejszego.
Film niewątpliwie ma w rękawie kilka wybuchowych gagów, które być może z
czasem zaczną pretendować do miana legendarnych, za mała jest w tym
jednak porcja wspomnianego nowatorstwa i obiecanego obrazoburstwa. O
czym bowiem tak naprawdę traktuje „Iron Sky”? Pod przykrywką
nazistowskiej inwazji podana zostaje nam pyszna satyra na Stany
Zjednoczone - na kulturę masową, a przede wszystkim politykę (przybysze z
kosmosu trafiają w sam środek kampanii mającej zapewnić reelekcję
miłościwie panującej pani prezydent, niepokojąco podobnej do Sarah
Palin). Wtórność i stereotypowość sprawia jednak, iż satyra ta nie jest
na tyle bolesna, na ile być mogła i powinna, a zaledwie lekko kująca w
bok. Chociaż spotkania przy okrągłym stole ONZ stanowią bez wątpienia
smakowity komediowy kąsek, ostrze dowcipu z czasem tępi się i przestaje
ciąć, a zaczyna nieznośnie ciążyć w kieszeni. Na deser (pocieszenie)
zostają tylko filmowe smaczki: demoniczny Udo Kier, ulubiony aktor Larsa
von Triera, jako Księżycowy Führer, czy Charlie Chaplin, który na swój
sposób przyczyni się do rozwiania mrzonek o dobrym nazizmie.
W pewnym momencie „Iron Sky” zupełnie zmienia kierunek, robiąc
gwałtowny zwrot od komedii w stronę eksplozywnego kina akcji sci-fi.
Choć nad zasadnością tego przejścia można się zastanawiać, należy
przyznać, iż efekty specjalne same w sobie robią imponujące wrażenie – w
połączeniu ze świetną muzyką słoweńskiej legendy industrialu, zespołu
Laibach, rezultaty niemalże wciskają w fotel. Wrażenie tym
większe, jeśli weźmie się pod uwagę budżet filmu, który wyniósł
zaledwie 7,5 miliona dolarów, z czego 1 milion stanowiły pieniądze
zgromadzone przez fanów. Autorzy „Iron Sky” podkreślając w wywiadach
rolę, jaką może odegrać internet w zrewolucjonizowaniu przemysłu
filmowego nie rzucają słów na wiatr – ich film jest przykładem
niespotykanej do tej pory na taką skalę współpracy z internetową
społecznością, która aktywnie współtworzyła obraz składając na ręce
twórców swój potencjał kreatywny, finansowy oraz marketingowy. Wydaje
się, że to raczej właśnie na tym polu, niż w sferze fabuły czy komizmu,
należy doszukiwać się przewrotowego charakteru „Iron Sky”.
Twórcom niewątpliwie należy się pochwała za odwagę w podjęciu tematu i
za budujący entuzjazm, zdaje się jednak, że nie były w stanie ich
dogonić umiejętności oraz doświadczenie w poruszaniu się w filmowej
materii. Komedia może niestety nie dorównać skrzętnie podsycanym
oczekiwaniom, a obraz w ten sposób wyrosły w masowej wyobraźni
przypuszczalnie o lata świetlne przerasta ten ekranowy. Niezależnie od
wszelkich niedociągnięć, film budzący takie zainteresowanie najpewniej
odniesie sukces, przede wszystkim ten mierzony wielkością wpływów z kas
biletowych. Dzięki poparciu potężnego zaplecza fanowskiego (sukcesywnie
rozrastającego się przez ostatnich siedem lat), „Iron Sky” ma także
szansę powtórzyć kazus swego poprzednika,„Star Wreck”, i zdobyć tytuł
dzieła kultowego.
Natalia Maliszewska
KOMEDIA/SCI-FI.
NIEMCY/FINLANDIA/AUSTRALIA 2012. Reżyseria: Timo Vuorensola.
Scenariusz: Michael Kalesniko, Johanna Sinisalo. Zdjęcia: Mika Orasmaa.
Muzyka: Laibach. Obsada: Julia Dietze, Götz Otto, Christopher Kirby, Udo
Kier. Dystrybucja: Kino Świat. Czas: 93'
http://kultura.gazeta.pl/kultura/1,114438,11631118,Iron_sky__Inwazja__nazistow_z_internetu___Niby_smiesznie.html :)
OdpowiedzUsuń