Kilka lat temu hiszpańskie kino gatunkowe, po wielu sezonach posuchy,
wzniosło się ponownie na wyżyny prosperity – między innymi za sprawą dwóch części
horroru „Rec”. Pomysł był prosty i znakomity zarazem: atak zombie w zamkniętej przestrzeni rejestrowany
kamerą „z ręki”. Rewelacyjne dramaturgicznie „Rec”, śmiem twierdzić, zdeklasowało „Blair Witch Project” i „Hannibal Holocaust” (w których po raz pierwszy
posłużono się paradokumentalną metodą jako środkiem wstrząsającym odbiorcą).
Widz, dla „uśmierzenia” grozy, nie mógł już wyobrażać sobie ekipy filmowej –
takowej po prostu nie było. Operator uczestniczył w wydarzeniach i nawet on nie wiedział czy zło
czai się za rogiem (a może stoi tuż za nim?). Po dwóch odsłonach cieszących się
popularnością w Europie i Stanach (gdzie dodatkowo powstał remake
„Kwarantanna”) twórcom konwencja ta najwyraźniej się przejadła. Postanowili
stworzyć część trzecią...
Tym razem tajemnicza zaraza rozpanoszy się na przyjęciu weselnym.
Miłośnicy gatunku odkryją od razu, że wspomniana mimochodem rana wujaszka
stanie się zarodkiem koszmaru, z którego nawet nowożeńcy nie wyjdą cało. Miłość
zakochanych nie będzie tu bowiem żadnym ratunkiem: gdy żądne krwi zombie w szale
zabijania gryzą wszystko co żywe, jedynym remedium może okazać się jedynie… egzorcyzm. I
w tym tkwi największy problem „Genezy”, która miejscami ociera się o pastisz. W poprzednich częściach delikatnie zaakcentowana metafizyka
intrygowała. Tym razem banalność ujęcia niestety poraża: wystarczy mieć na
podorędziu Biblię, potrafić znaleźć księgę Rodzaju i zacząć czytać, by skoczne
i zwrotne zombie zamieniły się w nieporadne straszaki rodem z serii Romero o żywych
trupach.
To, czym miano odświeżyć sagę „Rec”, ku bolączce widza,
zdaje się bezlitosnym naigrawaniem się z niego właśnie. Owszem – opary absurdu,
którymi przesiąknięty jest „Rec 3: Geneza” wywołują spore zaskoczenie u
amatorów hiszpańskiej serii (jeśli więc tak zdefiniujemy świeżość, cel został
zrealizowany z nawiązką), równocześnie powodują jednak mętlik. Miszmasz gatunkowy
i tandetny humor budzą konfuzję. Widz, mający w pamięci poprzednie części, w środku
seansu pyta sam siebie „czy to już, czy to ten moment, w którym wszyscy się boją?”.
Gdy dotrze do niego, że ma do czynienia ze śmieszącym (przynajmniej z założenia)
pastiszem, a nie – straszącym horrorem, pyta po chwili, z nadzieją w głosie „teraz
powinniśmy się zaśmiać?”
Wszystkiemu winien Paco Plaza. Z obawy przed kopiowaniem
samego siebie i swojego kolegi Jaume Balagueró (tej dwójce zawdzięczamy
poprzednie części) postanowił, dość asekuracyjnie niestety, zabawić się w Sama
Raimiego i stworzyć czarną komedię z elementami nawiązującymi do innych filmów
gatunku. Zrezygnował z nieodłącznej, jak się zdawało, „Rec” roztrzęsionej,
subiektywnej kamery i powrócił do tradycyjnej, obiektywnej i dystansującej
narracji, która nie wzbudza już tylu emocji. Szkoda, bo właśnie dokumentalna
konwencja stanowiła znak rozpoznawczy całej serii.
Pasjonaci poprzednich części wychodzą zatem z kina
zawiedzeni. Obraz nie straszy, co najwyżej chwilami przeraża za sprawą ukłonu
w stronę stylistyki gore; mikser i, jakże by inaczej, piła mechaniczna znalazły
tu nietuzinkowe zastosowanie. Tych, którzy zostali uprzedzeni o czarnym humorze i
zdążyli przestawić rejestratory na współczesną wersję „Martwego zła”, również
ten dziwaczny wytwór nie zadowoli. Miłośnicy gatunku znajdą pastiszującą pożywkę
zaledwie w kilku scenach. Także komediowość całego przedsięwzięcia jest dość wątpliwa.
Zapewne pan młody biegający w zbroi św. Jerzego z mieczem od tortu w dłoni i
panna młoda kopiująca japońską „The Machine Girl” połączeni w uścisku miłości,
gdy w tle słychać kiczowatą hiszpańską muzykę przerywaną cytatami z Biblii
(sic!) rozśmieszą co poniektórych; trzeba jednak przyznać, że humor to nie najwyższej próby. Gore, melodramat, komedia – wszystko to połączone w „Rec 3:
Genezie” powoduje niestrawność co się zowie. Miejmy nadzieję, że w części
czwartej powrócimy do znanego i lubianego „Rec” i poznamy genezę (nie tylko
tytularną) całej historii, uczciwie kończącą serię, bez zbędnego przeciągania.
Gabryś Krawczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz