czwartek, 26 kwietnia 2012

"Iron Sky", reż. Timo Vuorensola

HOUSTON, MAMY PROBLEM

    The Eagle has landed. Pomysł na „Iron Sky” narodził się jeszcze w 2005 roku w pewnej fińskiej saunie i od tamtej pory każdy jego aspekt budził falowe zainteresowanie: reżyser kultowej parodii „Star Wreck: In the Prikinning”, niski budżet, współudział rzeszy internautów w tworzeniu filmu oraz, a może przede wszystkim, fabuła, która brzmiała jak niewyrafinowany żart. Po wielu latach przygotowań i głośnej premierze na tegorocznym Berlinale, film Timo Vuorensoli wchodzi na ekrany polskich kin. Komedia oparta na teorii spiskowej głoszącej jakoby naziści pod koniec drugiej wojny światowej znaleźli schronienie w przestrzeni kosmicznej (a dokładniej po ciemnej stronie księżyca) i przy pierwszej nadarzającej się okazji planowali najazd na błękitną planetę, miała być obrazem rewolucyjnym, obrazoburczym, który widzowie pokochają lub pokochają nienawidzić. Efekt końcowy niestety nie wypada tak emocjonująco.

    Pierwsze sceny „Iron Sky” są jak precyzyjnie wymierzony policzek. Twórcy zdają się przewidywać, iż widzowie, którzy zetknęli się z opisem fabuły będę wyczekiwać w kinie jak na szpilkach na pierwsze symptomy księżycowego nazizmu i z chęcią wychodzą naprzeciw tym oczekiwaniom. Nie tracą cennego ekranowego czasu na wprowadzanie widza w niuanse przedstawionej rzeczywistości, bezpardonowo wrzucając go w sam środek zastanego świata niczym do głębokiej, a przy tym bardzo zimnej wody. Jest to zdecydowanie najmocniejszy punkt filmu, podnoszący jeszcze bardziej, i tak wysokie już, ciśnienie. Po tym naprawdę dobrym otwarciu obraz wjeżdża jednak na równię pochyłą i aż do finału będzie jednostajnie zmierzał w dół. Od momentu przybycia pierwszych nazistów na Ziemię, szyty i tak grubymi nićmi scenariusz zaczyna rozchodzić się w szwach – sceny tracą na znaczeniu, postacie na wymiarze, a motywacje na wiarygodności. Początkowy entuzjazm zaczyna powoli ustępować miejsca znużeniu i pojawia się nieodparte wrażenie, że być może czekamy na coś, co już nie nadejdzie – coś wywrotowego, świeżego i, nie ukrywając, zabawniejszego.

 
    Film niewątpliwie ma w rękawie kilka wybuchowych gagów, które być może z czasem zaczną pretendować do miana legendarnych, za mała jest w tym jednak porcja wspomnianego nowatorstwa i obiecanego obrazoburstwa. O czym bowiem tak naprawdę traktuje „Iron Sky”? Pod przykrywką nazistowskiej inwazji podana zostaje nam pyszna satyra na Stany Zjednoczone - na kulturę masową, a przede wszystkim politykę (przybysze z kosmosu trafiają w sam środek kampanii mającej zapewnić reelekcję miłościwie panującej pani prezydent, niepokojąco podobnej do Sarah Palin). Wtórność i stereotypowość sprawia jednak, iż satyra ta nie jest na tyle bolesna, na ile być mogła i powinna, a zaledwie lekko kująca w bok. Chociaż spotkania przy okrągłym stole ONZ stanowią bez wątpienia smakowity komediowy kąsek, ostrze dowcipu z czasem tępi się i przestaje ciąć, a zaczyna nieznośnie ciążyć w kieszeni. Na deser (pocieszenie) zostają tylko filmowe smaczki: demoniczny Udo Kier, ulubiony aktor Larsa von Triera, jako Księżycowy Führer, czy Charlie Chaplin, który na swój sposób przyczyni się do rozwiania mrzonek o dobrym nazizmie.

    W pewnym momencie „Iron Sky” zupełnie zmienia kierunek, robiąc gwałtowny zwrot od komedii w stronę eksplozywnego kina akcji sci-fi. Choć nad zasadnością tego przejścia można się zastanawiać, należy przyznać, iż efekty specjalne same w sobie robią imponujące wrażenie – w połączeniu ze świetną muzyką słoweńskiej legendy industrialu, zespołu Laibach, rezultaty niemalże wciskają w fotel. Wrażenie tym większe, jeśli weźmie się pod uwagę budżet filmu, który wyniósł zaledwie 7,5 miliona dolarów, z czego 1 milion stanowiły pieniądze zgromadzone przez fanów. Autorzy „Iron Sky” podkreślając w wywiadach rolę, jaką może odegrać internet w zrewolucjonizowaniu przemysłu filmowego nie rzucają słów na wiatr – ich film jest przykładem niespotykanej do tej pory na taką skalę współpracy z internetową społecznością, która aktywnie współtworzyła obraz składając na ręce twórców swój potencjał kreatywny, finansowy oraz marketingowy. Wydaje się, że to raczej właśnie na tym polu, niż w sferze fabuły czy komizmu, należy doszukiwać się przewrotowego charakteru „Iron Sky”.

 
    Twórcom niewątpliwie należy się pochwała za odwagę w podjęciu tematu i za budujący entuzjazm, zdaje się jednak, że nie były w stanie ich dogonić umiejętności oraz doświadczenie w poruszaniu się w filmowej materii. Komedia może niestety nie dorównać skrzętnie podsycanym oczekiwaniom, a obraz w ten sposób wyrosły w masowej wyobraźni przypuszczalnie o lata świetlne przerasta ten ekranowy. Niezależnie od wszelkich niedociągnięć, film budzący takie zainteresowanie najpewniej odniesie sukces, przede wszystkim ten mierzony wielkością wpływów z kas biletowych. Dzięki poparciu potężnego zaplecza fanowskiego (sukcesywnie rozrastającego się przez ostatnich siedem lat), „Iron Sky” ma także szansę powtórzyć kazus swego poprzednika,„Star Wreck”, i zdobyć tytuł dzieła kultowego.

Natalia Maliszewska

KOMEDIA/SCI-FI. NIEMCY/FINLANDIA/AUSTRALIA 2012. Reżyseria: Timo Vuorensola. Scenariusz: Michael Kalesniko, Johanna Sinisalo. Zdjęcia: Mika Orasmaa. Muzyka: Laibach. Obsada: Julia Dietze, Götz Otto, Christopher Kirby, Udo Kier. Dystrybucja: Kino Świat. Czas: 93'

1 komentarz:

  1. http://kultura.gazeta.pl/kultura/1,114438,11631118,Iron_sky__Inwazja__nazistow_z_internetu___Niby_smiesznie.html :)

    OdpowiedzUsuń