poniedziałek, 16 kwietnia 2012

"Chodzę do teatru jak zawodowa striptizerka" - rozmowa z Maciejem Stuhrem


Jakie kompleksy ma Maciej Stuhr?

- Czy ja wiem? Może czasami jestem za mało wyluzowany, za sztywny? Takie mam wrażenie. Ale żebym się tym jakoś za bardzo przejmował, to nie.

Często kręci Pan nosem, odrzuca role?

- Non stop.

Tak dużo jest złych scenariuszy?

- Są tylko złe. Czasem się coś komuś pomyli i napisze dobry. Dobrych scenariuszy jest tak mniej więcej 10% i to jest to, co ja przyjmuję w życiu - reszta idzie do kosza.

Nie pluje Pan sobie w twarz za żadną z przyjętych ról?

- Nie. Raz w życiu mi się zdarzyło, ze faktycznie się pomyliłem. Zadzwonił jakiś facet, kompletnie mi nieznany młody człowiek i coś tam opowiadał, że chce kręcić western. Przysłał ten tekst, jakieś kaktusy… poszło do śmieci! A tym facetem okazał się Piotr Uklański i z tym filmem zjeździł od Nowego Jorku po cały świat.


A co z konferansjerką? Zdarzało się prowadzić żenujące przedsięwzięcia?

- Dość dużo takich rzeczy zrobiłem w swoim życiu, bo nie robiłem tylko rzeczy chwalebnych, ale również rzeczy żenujące.

Wtedy decydowała kwestia finansowa?

- Czasami to bywa kwestia pieniędzy, to też jest mój zawód i wolę zarabiać na życie, mówiąc „Dobry wieczór, Państwu” nawet na 20-leciu towarzystwa ubezpieczeniowego X czy Y niż grać w „Kac Wawa”, „Wyjeździe integracyjnym” czy chociażby w „Komisarzu Alexie”. Wolę prowadzić swoją karierę aktorską tak, jak chcę i pozwolić sobie na luksus wybierania ról, co jest w zasadzie niespotykaną rzadkością w naszym środowisku, robiąc usługi dla ludności w postaci „dobry wieczór, Państwu”  niż żeby było na odwrót.

Skoro już mimochodem dotknęliśmy tematu „Kac Wawy”  - spór między producentem a krytykiem filmowym. Funkcjonuje Pan pomiędzy tymi ścierającymi się potęgami – jak to wygląda z Pana perspektywy?

- Samojłowicz się wygłupił i nikt nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Co nie zmienia faktu, że i krytyka też bywa nie na takim poziomie, na jakim my, twórcy, byśmy sobie tego życzyli. Może akurat nie w przypadku tego filmu, ale zawsze najbardziej drażni nas nierzetelność. Liczba błędów, jakie popełniają krytycy jest zatrważająca. Jeżeli krytyk pisze np. „w tej scenie cała trójka aktorów była beznadziejna”, a w scenie gra dwóch aktorów, to z perspektywy człowieka, który poświęcił temu np. 1,5 roku życia, mam ochotę po prostu coś wziąć i uronić. Więc rzetelność, to po pierwsze. Po drugie – opowiadał mi mój tato, że jak był w moim wieku, to też się spierali z krytykami, natomiast istniało jakieś takie poczucie, że gra się do jednej bramki, że mamy jakiś wspólny biznes. Wspierajmy się jakoś nawzajem. Ja nie mówię, że mamy chwalić rzeczy złe, tylko, że czasami też trzeba pomóc. Ci sami krytycy piszą recenzje po wejściu filmu do kina i potem np. po roku piszą w telewizyjnej gazecie o tym samym filmie – to jest dopiero zjawisko! Polecam porównanie sobie przynajmniej gwiazdek. W tekście po premierze muszą się wymądrzyć dla garstki inteligentów, która w ogóle dotrze do tej recenzji, a w telewizyjnej reklamują, namawiają widzów do oglądania. Ostatnio patrzę na podpis: Jacek Szczerba. Kurwa! Wchodzę w internet, odgrzebuję tamto - Dr Jekyll, Mr Hyde. Teraz w telewizyjnej „warto zobaczyć!”, a wcześniej przejechał się po tym filmie z góry na dół.

Bawią Pana polskie komedie?

- Raczej stare niż te nowe. Tragedia polega na tym, że polscy reżyserzy, oprócz Julka Machulskiego i Wojtka Smarzowskiego, są absolutnie pozbawieni poczucia humoru. Gdybym miał wskazać grupę zawodową, która nie ma poczucia humoru, to byliby to właśnie polscy reżyserzy. Polskie scenariusze są po prostu przeraźliwie smutne, a najsmutniejsze są scenariusze komediowe. Większość można odczytać z powodzeniem jako mowę pogrzebową na dowolnie wybranym pogrzebie.

Wróćmy na chwilę do początków - odkrył Pan siebie w szkole teatralnej? To była pierwsza przestrzeń penetracji aktorskiego mistycyzmu?

- Nie. To szkoła zawodowa, która miała na celu nauczyć mnie mówić głośno, wyraźnie, nie wpadać na meble. Ćwiczenia, ćwiczenia, ćwiczenia. Były rzeczy, które były miłym bonusem, np. spotkanie z Globiszem, z Peszkiem czy panem Garncarczykiem, ale oprócz tego była przede wszystkim ciężka praca. Zresztą, kiedy byłem na pierwszym roku, na pokładzie pojawiła się nowa pasażerka, moja córka, więc to nie było miejsce, gdzie ja się spalałem, spędzałem całe dnie i noce. Ja w każdym wolnym momencie zawijałem manatki i jechałem do domu. Jako jeden z niewielu studentów traktowałem tę szkołę i mało tego, nadal mam czelność uważać, że tak należy ją traktować, jako środek do celu, a nie jako cel.  Bardzo wiele osób, które tam przychodzi myśli sobie: „Boże, nareszcie, teraz będę grał!”. To nie ma nic wspólnego z graniem, trzeba zapomnieć o graniu, tylko traktować to jako bardzo rzemieślniczą, zawodową szkołę. Zero artyzmu, przeżywania, wypruwania flaków. Rzemiosło.

- Czyli co – nie doświadcza Pan w aktorstwie chwil teatralnego geniuszu, natchnienia, zero wzniosłości?

- Ja bardzo nie lubię o tym mówić, nie lubię, jak się z tego robi filozofię. „My, aktorzy Warlikowskiego, tylko przeżycie i prawda”! Nie. To w ogóle nie jest mistyczne. Mój zawód polega na tym, że ja mam przyjść do teatru i zagrać tak, żeby się widz wzruszył, roześmiał i coś sobie pomyślał. Albo mam poprowadzić wieczór, powiedzieć: „dobry wieczór, Państwu”, sprawić, żeby sprawnie to poszło, żeby było zabawnie, miło. Czy ja mam wtedy nastrój do tego, żeby być miłym i zabawnym? Nie, w ogóle nie. Ja mam najczęściej nastrój, żeby pójść do domu i strzelić setę wódki. Ale jestem zawodowcem. Więc nie strzelam, tylko wychodzę na scenę, jestem przeuroczy, ludzie się świetnie bawią, bo ja wykonuję swój zawód. To nie jest tak, że ja taki jestem. Oczywiście może się zdarzyć, że mam akurat taki nastrój, jaki prezentuję, ale to się zdarza dość rzadko. Jest taka stara anegdota filmowa, jak to w jednej ze scen filmu grało dwóch aktorów - mieli zagrać, że przebiegli właśnie 20 km i padają ze zmęczenia. Jeden z nich stoi, czeka tylko, kiedy go zawołają, a drugi biega dookoła kamery. W końcu ten, który czeka, mówi: stary, po co ty tak biegasz? – No wiesz, bo to taka prawda będzie, że ja taki zmęczony jestem! Na co tamten: aha, no, wiesz, a ja to zagram.


Najtrudniejsza rola.

- Jeśli chodzi o te najtrudniejsze, to wymieniłby jednak role teatralne. Myślę  tutaj zwłaszcza o moich spotkaniach z panem Krzysztofem Warlikowskim, który, mam poczucie, zrobił ze mnie aktora w takim sensie, w jakim ja myślę o tym słowie, o tym zawodzie. I wszystkie trzy spektakle, które do tej pory razem zrobiliśmy były dla mnie najtrudniejsze. Myślę, że szczególnie ta pierwsza rola, Joe Pitt w „Aniołach w Ameryce” była przełomowa. Mormon, prawnik, gej i republikanin. Żadnym z nich nie jestem, więc każda z tych przestrzeni była dla mnie, w przenośni, do spenetrowania.

Był problem z rozebraniem się?

 - To rzeczywiście było moje rozdziewiczenie w sensie rozbierania. Szczerze mówiąc, to nigdy nie jest łatwe i przyjemne. Natomiast ja zawsze powtarzam, że jak się nie chce rozbierać, to można zostać kominiarzem albo taksówkarzem. Olbrzymia część zawodu aktora polega na naszej fizyczności. Przeważnie opowiadamy o rzeczach skrajnych i najbardziej ludzi dojmujących, czyli o miłości i o śmierci. Zwłaszcza z tym pierwszym bywa, że łączy się nagość. Dla mnie najtrudniej było na pierwszej próbie, kiedy w sali były cztery osoby: Krzysiek, Kasia, Marta, Jacek. Potem już się człowiek przyzwyczaja. Teraz chodzę do teatru jak zawodowa striptizerka.

A Pana ostatnie role – w „Obławie” i  „Pokłosiu”. Trudne kreacje, ciężkie filmy?

- Szczególnie bliskie mojemu sercu jest „Pokłosie”, czyli prawdopodobnie „Kadisz”, bo taki tytuł nosił pierwotnie scenariusz i najpewniej tak się zakończy jego żywot w kinach. To jest scenariusz, który znam od jakichś siedmiu lat. Gdy go poznałem, to byłem jeszcze za młody, żeby w tym filmie w ogóle móc zagrać, a mimo to stałem się jego ogromnym orędownikiem. Wszędzie i z każdym, kto ma jakikolwiek wpływ na polską kinematografię i na powstawanie filmów strasznie walczyłem, żeby Władek Pasikowski na ten film dostał pieniądze, bo uważam, że on musiał powstać. I lepiej, żeby powstał w Polsce niż w jakimś innym kraju. Tak się jednak złożyło, że „Kadisz” przeczekał te siedem lat, aż ja się na tyle zestarzałem, żeby zagrać młodszego z braci. Więc może dobrze się stało (śmiech). Zdjęcia były w lecie. Bardzo ciężkie zdjęcia, ale to była jedna z przygód mojego życia i każda minuta na planie to było dla mnie święto. Spotkałem się tam z artystami filmu. Nie chcę zapeszać, ale ogromnie liczę na ten film.

A „Obława” to rola drugoplanowa, film wojenny, ale zupełnie inny niż dotychczasowe. Ciekawa narracja, bardzo nowoczesna, kameralna. Wpisująca się w taki nurt mówienia o wojnie, do którego, mam wrażenie, dopiero teraz, po 60 latach, świat dojrzał. Zaczynamy mieć odwagę mówić o tym, że nie było dobrych Polaków i złych Niemców, wojna brudzi każdego, oprócz trzech czy czterech krystalicznych ludzi, w zasadzie każdy się tam w jakiś sposób splamił. Polacy też. To jest kazus i „Obławy”, i „Pokłosia” w zasadzie.

- Ostatni przystanek: pozaaktorskie hobby Macieja Stuhra.

- Tak naprawdę niewielu jest aktorów, którzy mają hobby, z prostego powodu – nie mamy na to za dużo czasu.  A raczej go po prostu w ogóle nie mamy. Jak szewc zrobi buty, to nie idzie po pracy oglądać butów swojego kolegi szewca. A my skończymy próbę i idziemy na spektakl kolegi albo do kina na film. To się nie kończy. Ten zawód jest naszym hobby, co jest oczywiście fantastyczne, ale z drugiej strony też niesłychanie zaborcze czasowo i emocjonalnie.

Rozmawiała Katarzyna J. Markiewicz
fot. Bartek Trzeszkowski - www.bartekt.blogspot.com 

2 komentarze: