wtorek, 7 października 2014

„Bez litości”, reż. Antoine Fuqua

MŚCICIEL I SIKORKI  

            Lata osiemdziesiąte dały nam marynarki z wielkimi poduszkami, album „Thriller” Michaela Jacksona i „Top Guna”. Telewizyjnej widowni dostarczyły natomiast takie tytuły jak „Drużyna A”, „MacGyver”, czy mniej znany w Polsce „ The Equalizer”. Jeżeli na podstawie tej właśnie produkcji mielibyśmy decydować o zasadności odgrzewania filmowych kotletów, ciężar argumentów przechyliłby szalę na stronę tych, którzy przeszłość – także tę kinową – wolą pozostawić historykom.

            Robert McCall (Denzel Washington), były agent wywiadu, wiedzie spokojne życie, rozpięte pomiędzy monotonną pracą w sklepie i regularnymi wizytami w barze. Czas spędzany przy ciepłej herbacie dopełnia lekturą mądrych książek i moralizatorskimi pogawędkami z okoliczną prostytutką Teri (Chloë Grace Moretz). Gdy dziewczyna zostaje brutalnie pobita przez alfonsa, McCall postanawia wymierzyć sprawiedliwość oprawcom. Swoim zuchwałym czynem naraża się hersztowi rosyjskiej mafii, który wysyła za nim socjopatycznego mordercę z wytatuowanym torsem i charakterystycznym szczękościskiem (Marton Csokas).

            Samotny mściciel, pilnie strzegący swojej mrocznej przeszłości, święta grzesznica, którą bohater stara się sprowadzić na dobrą drogę i wreszcie równie inteligentny, co zepsuty bandzior, który tę dobraną parę usiłuje wytropić i wypatroszyć – problem z filmem Fuquy nie polega tylko na tym, że odkurza motywy, które swojego czasu powtarzały się w co trzeciej Hollywoodzkiej sensacji, ale przede wszystkim na tym, z jak irytującą powagą to robi. Podczas gdy współczesnego widza nudzą już nawet postmodernistyczne zabawy popkulturową konwencją, Fuqua powraca do tych wyświechtanych klisz, jak gdyby ostatnie trzy dekady rozwoju kinematografii w ogóle nie istniały. I tak oto fabryka snów wypuszcza z taśmy produkcję dla tych, którzy ten okres zwyczajnie przespali. Jedyną nowością, którą znajdziemy w „Bez litości”, są elektroniczne gadżety jednej z wiodących marek, którymi ostentacyjnie bawią się bohaterowie.

            Fuqua wydaje się jednak nie do końca zdecydowany na ton, który miałby dominować w jego przydługiej opowieści. Z jednej strony McCall sypie złotymi radami i życiowymi pseudo prawdami niczym wierny czytelnik Paula Cohelo („człowiek musi być człowiekiem, a ryba musi być rybą” - peroruje, tłumacząc nastoletniej prostytutce głębię powieści Hemingwaya), pozując na mentora i duchowego instruktora zagubionej młodzieży. Jako dobry wujek i surowy trener jednocześnie, asystuje otyłemu koledze w żmudnych próbach zrzucenia zbędnych kilogramów i zdobycia wymarzonej posady ochroniarza. Kiedy temu się udaje, obserwujemy kilka scen nieznośnie kiczowatej sielanki, w której uśmiechnięci ludzie w blasku letniego słońca poklepują się radośnie po plecach. Brakuje tylko sceny, w której nasz dobroduszny bohater dogląda karmników ze słoninką dla sikorek, ale być może jest to jedynie kwestia nieodpowiedniej pory roku.

            Z drugiej strony reżyser nie szczędzi nam scen bezprzykładnie krwawych jatek, w zwolnionym tempie pokazujących wbijanie w gardło otwieracza do wina czy łamanie karku. Kontrast pomiędzy dwoma aspektami tajemniczej natury głównego bohatera wydaje się być zamierzony, ale jakoś jednak niezbyt przekonujący. Zbliżenia kamery na mściwe oczy McCalla, który jako doskonale wyćwiczona maszynka do zabijania antycypuje każda akcję i nastawia w zegarku czas, w jakim zamierza rozprawić się z bandziorami, wywołują uczucie zażenowania, połączonego z lekką dezorientacją. Kino gatunkowe, które usiłuje stworzyć Fuqua, niebezpiecznie osuwa się w rejony swojej własnej parodii.

            Ponieważ twórcy „Bez litości” nie mieli tejże dla swoich potencjalnych widzów, jedyne, co nam pozostaje, to okazać ją sobie samym i sale kinowe, w których wyświetlają rzeczony film, omijać szerokim łukiem.

Katarzyna Pochmara-Balcer


„Bez litości”, reż. Antoine Fuqua, USA 2014.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz