Sława powieści Wiktora Hugo i musicalu Claude-Michela
Schönberga znacząco utrudnia ocenę nowego filmu Toma Hoopera. Nie wypada bowiem chwalić kompozycji, które świat już dawno usłyszał i pokochał oraz analizować
fabuły omawianej wielokrotnie w szkołach i stawianej jako przykład kunsztu
literackiego. Oryginalność kinowej wersji „Nędzników” może ujawnić się zatem jedynie
w formie; pomyśle na nowe odczytanie i przedstawienie znanej już wielu widzom historii.
Ta jednak niestety pozostawia wiele do życzenia.
Treść filmu jest wierna książkowemu oryginałowi. Akcja dzieje
się XIX wieku. Główny bohater, Jean Valjean (Hugh Jackman), to wypuszczony na
wolność galernik skazany na wieczne odtrącenie i nędzę za kradzież bochenka
chleba. Mężczyzna postanawia uciec od swojej kryminalnej przeszłości; przybiera
nową tożsamość, czym łamie warunki zwolnienia. W trwający wiele lat pościg za
Valjean’em wyrusza Javert (Russel Crowe), strażnik więzienny i policjant. Losy obu
mężczyzn przeplatają się z tragediami innych ludzi, którym uciekinier stara się
pomóc. To epicka historia o biedzie, nieuczciwości i przemianie, jaka może
zajść w człowieku.
Wszystkie dialogi w filmie, podobnie jak w musicalu, są
śpiewane. Ten naturalny dla sceny zabieg w kinie wypada niestety dość
kuriozalnie. Obserwowanie nienaturalnej mimiki aktorów, tak różnej niż w
przypadku mówionych produkcji wymaga chwili przyzwyczajenia i wytrwałości – po
półtorej godzinie zaczyna niestety być nużące. Na dodatek Hooper z nieznanego
powodu stara się tę różnicę uwydatnić za pomocą nieustających zbliżeń na twarze
bohaterów. Zdumiewają zwłaszcza statyczne ujęcia, w których aktorzy śpiewają i
płaczą rzewnie, a reżyser wraz z operatorem robią wszystko, żeby publiczność
zapamiętała każdą zmarszczkę na ich twarzy.
Taki sposób realizacji stwarza oczywiście wielkie pole do
popisu dla obsady, która radzi sobie świetnie, ale zdaje się być nieco przytłoczona
przez patos i powagę. Teatralność zabija naturalność. Smutek i żal bohaterów,
podkreślony za pomocą zbliżeń na łzy w kącikach oczu aktorów jest mało
wiarygodny, a realizacja niezbyt subtelna i finezyjna. Ów brak częściowo
wynagradzają nastrojowa scenografia i porządne kostiumy oraz pozbawione patosu sceny
z udziałem dwójki karczmarzy (granych przez Helene Bohnam Carter i Sache Barona
Cohena), w których ekranowa przesada nie przeszkadza, a wręcz wzmaga
humorystyczny efekt.
„Nędznicy” nie spełniają niestety swojej podstawowej funkcji –
zinterpretowania musicalu i przedstawienia go w ciekawej formie. Produkcja Toma
Hoopera to raczej nieudolne wejście z kamerą na scenę i „przełożenie” materiału
fabularnego na wykwintne kostiumy, sławnych aktorów i duży ekran. Wszystko jest
tu większe, wyższe i bardziej kolorowe, ale ta gigantomania nie służy
klasycznej historii. Przed pompatycznością bronią się jedynie piosenki, które w
wykonaniu hollywoodzkich aktorów wciąż brzmią dobrze – u obsady widać pasję i
zaangażowanie. Tylko Russel Crowe wyraźnie nie jest w swoim żywiole.
Film może niektórych znużyć i zmęczyć, ale miłośnikom
musicali i tak z pewnością przypadnie do gustu. Teatralny oryginał wygrywa z
kinową adaptacją naturalnością i sensem, ale możliwość usłyszenia ulubionych
piosenek w nowym wykonaniu jest niemałą atrakcją i zapewne przezwycięży
wszelkie niedogodności i kurioza. Szkoda tylko, że jest ich tak wiele.
Zuzanna Kochańska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz