środa, 23 stycznia 2013

"Nemożliwe", reż. Juan Antonio Bayona


Katastrofa zmysłów

   Woda jako sprawca katastrofy zadebiutowała na ekranie u zarania kina, chociaż efekty jej działania nie były jeszcze wtedy szczególnie spektakularne – w jednym z pierwszych filmów braci Lumiere, „Ogrodnik polany”, przyczyną nieszczęścia jest zwyczajny gumowy wąż do podlewania trawnika. Wynalazcom kinematografu pewnie ani przez chwilę nie przyszło do głowy, że ponad sto lat później woda całkowicie wypełni kontury ekranu, doprowadzając skołatane nerwy widzów kinowego spektaklu do absolutnych granic wytrzymałości. W „Niemożliwym” Juana Antonio Bayony, opartej na faktach historii rodziny, która przeżyła tsunami w Tajlandii w 2004 roku, każdy obraz, każdy dźwięk i każdy, nawet najdrobniejszy ruch, uderzają z siłą pocisku balistycznego, obezwładniając zmysły i przejmując całkowitą kontrolę nad percepcją. A ponieważ kinowy ekran kocha deformację i wyolbrzymienie, wyniesione przez Bayonę z horroru (wyreżyserował m.in. „Sierociniec”) upodobanie do naturalizmu sprawdza się równie dobrze w przypadku filmu katastroficznego. Pytanie tylko, czy takie dosłowne, pozbawione ozdobników przedstawianie tragedii i cierpienia, za którym kryją się przecież doświadczenia realnych ludzi, nie buduje przypadkiem nieprzekraczalnej bariery między „mną” a „Innym”. Film grozy ma w sobie zawsze więcej z iluzji niż z prawdziwego życia, a w tym przypadku od przytłaczających faktów nie sposób wręcz abstrahować.



Ogrom tragedii wywołanej przez tsunami jest w „Niemożliwym” trudny do uchwycenia dla ludzkiego umysłu, a tym samym – trudny do zaakceptowania. Woda miażdży i wykręca ludzkie ciała, poniewiera nimi jak szmacianymi kukiełkami, zmiata z powierzchni ziemi budynki, miasta, całe połacie dżungli. Fragmenty obrazów, poddawane nieustannym cięciom, montowane w dynamiczne sekwencje, wydobywają spod żółtej breji oceanu świat śmierci – metalowych prętów, ostrych jak brzytwa konarów drzew, miejskiego złomu, który ćwiartuje mięso i przecina skórę. Destrukcyjny żywioł nie oszczędza małżeństwa Marii (Naomi Watts) i Henry’ego  (Ewan McGregor). On – pracownik japońskiej korporacji, ona – lekarka, przylecieli do Tajlandia z trójką małych dzieci na egzotyczne wakacje w beztroskiej atmosferze. Mieszkają w hotelu nad samym oceanem, pływają  w basenie, piją drinki, ale przede wszystkim – chłoną piękno tutejszej przyrody i cieszą się własną obecnością. W ten pocztówkowy obrazek fala tsunami wprowadza pęknięcie – jej uderzenie jest nagłe, niesie ze sobą trupy i brud, ale, paradoksalnie, mętna woda ma także właściwości oczyszczające. Rodzina zostaje w dramatycznych okolicznościach rozdzielona – przez mniej więcej połowę filmu świat po kataklizmie oglądamy oczami Marii i jej najstarszego syna. Przekonani, że Henry, wraz z młodszymi synami, zginął pod wodą, tułają się po tajlandzkim cmentarzysku okaleczeni i wynędzniali, znajdując w końcu schronienie w przepełnionym szpitalu, gdzie poważne rany Marii będą mogły zostać opatrzone. W tym samym czasie Henry rozpoczyna gorączkowe poszukiwania żony – człowiek nie rozstający się do tej pory z komórką, teraz ryzykuje życie i zdrowie, samotnie przeczesując dżunglę z latarką w dłoni. Najmłodsi chłopcy, którzy przetrwali katastrofę wraz z ojcem, nie mogą zrozumieć, dlaczego ten pozostawia ich samych na długie godziny, a nawet dni. Ostatecznie to jednak oni doprowadzą do połączenia rodziny i nieuchronnego po tak straszliwej traumie happy endu.  


„Niemożliwe” jako doświadczenie czysto zmysłowe broni się świetnie – w pamięć zapadają dźwięki rwania, szarpania, trzaski wykręcanego metalu, bulgot zamulonej wody. Obraz nieustannie tutaj uwiera, kaleczy, wywołuje skrajne emocje – od grozy i obrzydzenia, aż po euforię i wzruszenie. Jego sugestywność oparta jest w dużej mierze na plastycznej dokładności przedstawiania szczegółów. Bayona bardzo chce, żebyśmy poczuli się „jak gdyby” w centrum katastrofy i  przeżyli „jak gdyby” ból i cierpienie – z tego powody eksponuje cielesność, umieszczając w centrum kadru ropiejące rany, nabrzmiałe wodą zwłoki , strzykawki i skalpele. Najmocniejsze, najbardziej wstrząsające momenty filmu to właśnie sceny szpitalne, oglądane z perspektywy małego Lucasa (Tom Holland). Zdeformowane ludzkie kształty, prowizoryczne zabiegi chirurgiczne, krzyk i błaganie o pomoc – w takich warunkach chłopiec próbuje pomagać tym, którzy wśród ofiar tsunami poszukują swoich bliskich. Najstraszniejsze jest więc to, co najbardziej znajome – choroba w osamotnieniu, cierpienie na szpitalnym łóżku. 


Przez większość filmu groza jest jednak sztucznie tworzona za pośrednictwem różnych technik – głównie nagromadzenia drastycznych elementów – nie wynika natomiast z samego odczucia i zrozumienia powagi ekranowej sytuacji. „Przeżyć znaczy zrozumieć” – zdaje się sugerować reżyser. Problem w tym, że tutaj, owszem, przeżywamy, ale własny ból i napięcie związane z widokiem krwi, żółci i kału, a nie faktyczne współczucie i solidarność z bohaterami. Bo „Niemożliwe” bardzo szybko przemienia się w łzawy melodramat, gdzie wszyscy płaczą, wyznają sobie miłość i obiecują poprawę. Postaci z tej perspektywy wydają się zupełnie płaskie, ich przesadzone emocje nieszczere, a postępowanie – pozbawione logiki. Być może tak reaguje człowiek w sytuacji kryzysu, być może najgłębsze emocje są jednocześnie  emocjami najprostszymi, ale z filmu Bayony raczej się tego nie dowiemy. Reżyser poprzestaje na epatowaniu „nagą prawdą”, którą rozumie jako prawdę patetyczną i oczywistą, przerażającą i dającą nadzieję. Autentyczne doświadczenie zostaje zatarte przez ciepło happy endu – cierpienie było tu tylko po to, żeby prawdziwa (amerykańska, europejska, zachodnia, ma to już znaczenie drugorzędne) rodzina mogła ponownie się do siebie zbliżyć. Tylko czy do tego rzeczywiście potrzebne jest tsunami i zniszczenie ciała? Dlatego właśnie „Niemożliwe” chciałbym zapamiętać jako mocne kino grozy z katastrofą w tle.

Marcin Stachowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz