niedziela, 30 grudnia 2012

"Skyfall", reż. Sam Mendes


007 – POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI

„Spodziewałeś się wybuchających długopisów? Już się w to nie bawimy.” – mówi Q do Bonda w najnowszym odcinku przygód agenta 007, „Skyfall”, wręczając mu zaledwie dwa proste gadżety: miniaturowe radio i pistolet rozpoznający odcisk dłoni właściciela. Ta scena najdobitniej ukazuje rozdarcie filmu Sama Mendesa pomiędzy tradycją i nowoczesnością oraz rozpaczliwą próbę przypodobania się wiernym fanom cyklu.

To już trzeci Bond po "zrestartowaniu" serii filmem „Casino Royale” w 2006 roku. Wielu fanów najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości było wtedy zszokowanych – Bond przeszedł radykalną zmianę. Cofnięto go do początków jego kariery - był niedoświadczony, popełniał błędy. W dodatku stał się obojętny, a nawet szorstki wobec kobiet i wyjątkowo brutalny wobec wrogów. Lecz to, co najbardziej zabolało widzów był brak elementów tak charakterystycznych dla tej serii – elementów, które odróżniały ją od setki innych filmów sensacyjnych. Zabrakło poczciwego Q i jego gadżetów, Aston Martin pojawił się tylko na chwilę, w dodatku pozbawiony dodatkowych funkcji, zamiast walczyć z potężną organizacją planującą przejęcie władzy na światem Bond grał w karty z bankierem terrorystów, a na pytanie barmana, czy martini ma być wstrząśnięte czy mieszane, 007 odpowiada, że ma to w dupie.

„Quantum of Solace” tylko pogorszyło sprawę. Bond nie przedstawił się ani razu jako „Bond. James Bond.”, nie miał ochoty na sypanie żarcikami, nadal pogrążony w depresji po stracie Vesper, w dalszym ciągu nie było widać Q ani jakichkolwiek gadżetów, a sceny akcji połączone z błyskawicznym montażem przypominały bardziej serię filmów o Jasonie Bournie. Przywrócono co prawda motyw tajnej organizacji, ale jedynym planem Quantum w tym filmie było zakręcenie kurka z wodą dla Boliwii.
Wreszcie twórcy serii doszli do wniosku, że warto jednak wrócić do korzeni. Tym bardziej, że data premiery „Skyfall” zbiegła się w czasie z pięćdziesiątą rocznicą premiery „Dr. No” z 1962 roku. Jak lepiej uczcić złoty jubileusz agenta 007 niż nawiązaniami do klasyki i przywróceniem zarzuconych, klasycznych elementów?

Niestety, taki krok wiązał się z dużym ryzykiem. Film mógł popaść w autoparodię, stając się niekończąca serią nerwowych mrugnięć okiem do widza i porozrzucanych w tle nawiązań pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia dla fabuły. Ten właśnie błąd popełnili twórcy innego jubileuszowego Bonda, „Śmierć nadejdzie jutro” z 2002 roku, dwudziestego filmu cyklu.

Na szczęście Mendes wyszedł z tego obronną ręką. Przywrócone serii elementy są nie tylko istotne dla fabuły, ale zostały również odpowiednio przetworzone aby harmonizować z nową, realistyczną konwencją.
Nowy młody Q, którego tym razem gra Ben Whishaw – okularnik o wyglądzie komputerowego nerda – to symbol postępującej cyfryzacji współczesnego świata. Powrócił również motyw fizycznie zdeformowanego, groteskowego, balansującego na granicy karykatury czarnego charakteru (w przeciwieństwie do zupełnie zwyczajnego biznesmena Dominica Greene’a z poprzedniej części). Jest nim Raoul Silva, grany przez Javiera Bardema. Podobnie jak Q jest symbolem technologicznych przemian w dzisiejszym świecie. Silva to cyberterrorysta, wykradający i publikujący poufne dane MI6 (czyżby aluzja do Juliana Assange’a, twórcy WikiLeaks?). Stanowi również odzwierciedlenie przemian politycznych po zimnej wojnie. Do tej pory James Bond walczył głównie z tajną organizacją SPECTRE, która, choć miała sprawiać wrażenie apolitycznej organizacji terrorystycznej, była po prostu zawoalowanym symbolem Związku Radzieckiego. Koniec zimnej wojny oznaczał również koniec prostego podziału na dobry Zachód i zły Wschód – prawdziwym zagrożeniem stały się nieprzewidywalne jednostki ze wszystkich krajów na świecie, takie jak Anders Breivik w Norwegii lub Brunon K. w Polsce. Nawet groteskowy wygląd i zachowanie Silvy są wytłumaczone – został wydany przez MI6 w ręce wroga i torturowany. Okaleczony fizycznie i psychicznie (przerażająca scena z Silvą w szklanej klatce przywodzi na myśl „Milczenie owiec”) szuka zemsty na M. Przywrócono nawet motyw wyspy jako siedziby czarnego charakteru, jednak to nie tam dochodzi do ostatecznej rozgrywki. Finałowa walka, podobnie jak większość scen akcji, toczy się na terenie Wielkiej Brytanii. Mendes pokazuje, że światowy terroryzm wdziera się przemocą do naszych domów – tam, gdzie do tej pory czuliśmy się bezpieczni.

Pojawia się jednak pytanie – czy nie dojdzie z czasem do sytuacji, że nowa, ciężko wypracowana realistyczna konwencja zapoczątkowana przez „Casino Royale” zostanie całkowicie zarzucona i nastąpi powrót do czasów, gdy Roger Moore przebierał się za klauna a Pierce Brosnan szusował po lodzie niewidzialnym samochodem?

Jako dowód, że nie są to bezpodstawne obawy, wystarczy przyjrzeć się końcowej scenie. Ujawnione zostają role, jakie przyjdzie zagrać dwóm postaciom, a tuż przed napisami końcowymi pojawia się napis rodem z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych: „James Bond powróci”. Powróci, ale w jakim stylu?   

Jakub Michalik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz