niedziela, 30 grudnia 2012

"Anna Karenina", reż. Joe Wright


Twórcy filmowych adaptacji najsłynniejszych dzieł literackich to najczęściej heroiczni pasjonaci, których nie zraża przysłowiowa walka z wiatrakami. Próba zadowolenia i zrównania własnych wizji artystycznych z oczekiwaniami milionów czytelników na całym świecie, właściwie już na starcie wydaje się być skazana na porażkę. Szczególne ryzyko dotyczy reżyserów, którzy podejmują wyzwanie zmierzenia się z materiałem wielokrotnie w kinie adaptowanym. Modelowym przykładem takiej praktyki zdaje się być arcydzieło Lwa Tołstoja „Anna Karenina”. To typowy wzorzec powieści miłosnej przetwarzanej w niezliczonej liczbie ekranizacji. Począwszy na dokładnym, wręcz literalnym odwzorowaniu fabuły w wersji Aleksandra Zarkhi z 1967 roku, aż po czteroodcinkowy mini serial telewizyjny z roku 2000. Kiedy wydawałoby się, że ekranowy potencjał tego klasycznego romansu wyczerpał się, pojawił się reżyser, który na nowo tchnął życie w tę nieco zmurszałą opowieść.

Joe Wright wydaje się być twórcą, który powoli wyrasta na czołowego specjalistę od epickich melodramatów. Jego osobliwa interpretacja romansu Jane Austen „Duma i uprzedzenie” oraz zaskakująca adaptacja powieści „Pokuta” Iana McEwana usytuowała go na jednej półce obok Baza Luhrmanna, twórcy takich filmów jak „Romeo + Julia” czy „Moulin Rouge!”. Obojga reżyserów łączy bowiem pewne niekonwencjonalne i autorskie spojrzenie na ten gatunek filmowy. Zarówno Wright jak i Luhrmann to twórcy, którzy kreują obrazy, gdzie treść jest integralnie zespolona z formą. To artyści, dla których tworzenie filmu to pewnego rodzaju zabawa z narzędziami i językiem kina. Klasycznie rozumiana narracja zastępowana jest w ich filmach przez przeestetyzowane kadry, charakterystyczny montaż, przywodzący na myśl muzyczne teledyski oraz nieszablonowe zabiegi strukturalne. To, w jaki sposób zinterpretowana zostaje treść powieści wynika w dużej mierze z tego, w jaki sposób zostanie ona pokazana. W wyreżyserowanej przez Wrighta „Annie Kareninie” służy temu chwyt teatralizacji rzeczywistości, który tworzy nowe sensy i znaczenia nieco już  wyeksploatowanej historii.  

„Świat jest teatrem, aktorami ludzie”. Zgodnie z tą maksymą, Wright komponuje ekranowy świat jako jeden wielki spektakl. Od pierwszych scen filmu, widz zostaje wrzucony w rzeczywistość sztucznych konwenansów, codziennych rytuałów, które przywodzą na myśl swoisty taniec wygranych i wyuczonych gestów oraz słów. Nawet popędliwe zauroczenie Anny i Wrońskiego rodzi się w sposób jakby upozowany – najpierw przez wymowne spojrzenia na peronie aż po rozkwit uczucia w scenie tańca na balu, gdy cała przestrzeń wokół nich znika, a na teatralnej scenie zostają jedynie we dwójkę. Nawet sceny miłosne między zakochanymi przywodzą na myśl intymny balet dwojga tancerzy. Przenosząc akcję powieści na deski teatru, reżyserowi udaje się więc uzyskać podwójny efekt. Z jednej strony perspektywa teatralna wzmacnia uniwersalne przesłanie powieści, z drugiej zaś estetyzuje film, a coraz to bardziej kreatywnie i koncepcyjnie zainscenizowane ujęcia, wzbudzają zachwyt nad wyobraźnią twórców. Wyścigi konne na deskach teatru, podarty list zamieniający się w płatki śniegu oraz zabawkowy pociąg syna Anny, którym scenę później podąża matka, to tylko kilka przykładów perfekcyjnie przemyślanych obrazów tego postmodernistycznego widowiska.

Wright wydaje się być orędownikiem samego Tołstoja, dla którego świat rosyjskiej arystokracji to zbiór fałszu, zakłamania i wiecznego życia na świeczniku. Duchota i wręcz wyczuwalny swąd teatralnych wnętrz zestawiony jest ze scenami, gdzie akcja rozgrywa się poza ich przestrzenią, na łonie natury. Dotyczy to przeważnie sekwencji, w których pojawia się Lewin, swoiste alter ego samego pisarza. To w ogóle specyficzna i dość oryginalna adaptacja, bo w równej mierze co wątkowi Anny i Wrońskiego poświęca się tutaj uwagę innym bohaterom. Pogłębiono między innymi portret psychologiczny ignorowanego dotychczas męża Kareniny, który w poruszającej interpretacji Juda Law zyskuje nowe, dość zaskakujące oblicze. Wreszcie tytułowa Anna, która odbiega wizerunkiem od swoich poprzedniczek. Ulubiona aktorka Wrighta, Keira Knightley (to ich trzecia współpraca po „Dumie i uprzedzeniu” i „Pokucie”) portretuje Annę zupełnie inaczej niż Vivien Leigh czy wcześniej Greta Garbo. Jej Karenina to postać dwuznaczna - jeszcze niedojrzała, pełna życia dziewczyna, dla której skandaliczny romans to nie wyraz buntu i niezgody na rutynę życia, ale raczej bezrefleksyjny przejaw impulsywności i emocjonalnego rozedrgania bohaterki.

Reżyserska fantazja i formalne zabiegi nie przysłaniają jednak podstawowego wydźwięku tej ponadczasowej historii. „Anna Karenina” Joe’ego Wrigta pozostaje więc przede wszystkim przypowieścią o bodaj każdym rodzaju miłości. Gwałtowne, pożądliwe doznania Anny i Wrońskiego zestawione są z duchowym wymiarem namiętności Lewina i Kitty. Bezinteresowne, wręcz bezrefleksyjne umiłowanie żony przez Karenina, przebrzmiała namiętność Obłońskich i matczyne uczucie Anny do Sierioży – to tylko kilka z form miłości, które analizuje w swoim filmie Wright. Jego precyzja w studiowaniu sercowych postaw i charakterów oraz inwencja reżyserska sprawiają, że tołstojowska klasyka jeszcze nigdy wcześniej nie wybrzmiała tak intensywnie i poruszająco.

Mateusz Jarosławski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz