„Miłość większa
niż śmierć, silniejsza niż życie…”
Paryż
końca lat sześćdziesiątych i współczesny Montreal – dwa czasy, dwa miejsca, dwie
różne rzeczywistości... Ale czy inne emocje?
Jacqueline
jest samotną matką. Mąż opuścił ją, gdy nie zgodziła się oddać chorego na
zespół Downa synka do ośrodka specjalistycznej opieki. Od tej pory „zyskała
sens życia” - Laurent stał się całym jej światem, osią, wokół której kręci się
rzeczywistość. Małe codzienne rytuały, wspólne
odkrywanie świata i zwyczajne drobne przyjemności (jak choćby tytułowa „kawa”) –
wszystko to nadaje życiu chłopca barw. Jacqueline stwarza synkowi świat, który
pozwala mu czerpać z życia pełnymi garściami, a zarazem przygotowuje chłopca do
funkcjonowania w społeczeństwie nie zawsze otwartym na inność. I chociaż jej
metody wychowawcze bywają niekonwencjonalne (żeby nie powiedzieć: fantazyjne) i
mogą wzbudzić w części widowni kontrowersje,
to Jacqueline ujmuje swoją siłą, charyzmą i wielkim sercem, okazywanym chłopcu
na każdym kroku. Sielanka skończy się jednak, gdy inne uczucie wyprze to
pierwotne, świat przestanie skupiać się na celebrowaniu codziennych zwyczajów,
a emocje zapętlą jak schody kamienicy.
Czterdzieści lat
później na drugim końcu świata żyje Antoine Godin – względnie młody,
przystojny, „szaleńczo zakochany” i odnoszący międzynarodowe sukcesy DJ; „ojciec
dwóch pięknych córek”. Jego świat zdaje się być idealny – pieniądze, dom,
piękna kochanka, wymarzona praca – wszystko to już osiągnął. Jednak życie,
które brzmi jak życiowy „brief” głodnych sukcesu młodych ludzi, szczęśliwym okazuje
się być tylko z pozoru. Antoine wciąż nie może poradzić sobie z przeszłością –
„błaznem z butelki dżinu” i rozpadem rodziny, który spowodował, zakochując się
w poznanej na terapii Rose.
Te dwie historie łączy
ze sobą coś więcej niż tylko fascynacja głównych bohaterów piosenką „Café de flore”,
ale związek pomiędzy tymi dwoma rzeczywistościami na długo pozostaje nieuchwytny
– brawa za przemyślaną konstrukcję scenariusza i liczne retrospektywy, które
nie ułatwiają widzowi rozwikłania zagadki. Na szczególną uwagę zasługują zdjęcia
– drobiazgi pieczołowicie złapane w kadr, pozwalające ułożyć świat według
reguł, którymi swoją rzeczywistość porządkują bohaterowie filmu. Dynamiczny
montaż sprawia, że płynnie przeplatające się sentencje obu historii nie wpadają
w monotonię, a elektroniczna muzyka podbija wzrastające napięcie.
Największą zaletą
filmu jest jednak znakomite aktorstwo: autentyzm uczuć i interakcji, napięcie –
także seksualne – występujące w relacjach bohaterów i emocje wręcz kipiące z
kadru. Z drugiej strony to także film spokojny, refleksyjny – dotyczący
miłości, a więc wartości fundamentalnej; film, który ma ambicje poruszyć emocje
widzów, sprowokować ich refleksje.
„Café de flore”
to jeden z tych obrazów, które można wielokrotnie oglądać i czytać na wiele
sposobów – każdy z nas, w zależności od życiowych doświadczeń, wyniesie z niego
inne emocje i wartości. Mnie ujęło przede wszystkim wielowymiarowe spojrzenie
na problem niepełnosprawności intelektualnej, która może być tak rodzinną
tragedią, jak i społecznym stygmatem; niewykorzystaną szansą czy też określonym
sposobem czytania świata (jednak wcale nie przygnębiającym). Piękna jest także przedstawiona
w filmie idea miłości – uczucia krążącego we wszechświecie, powracającego, ciągłego, jednak niebezpiecznego
swoją siłą.
Zakończenie nie
daje odpowiedzi na wszystkie zadane pytania, zmusza widzów do refleksji i interakcji
– nielinearna fabuła pozostawia wątpliwości, która ze scen miała miejsce
najpóźniej (i jak właściwie kończy się jeden z wątków). Jedno jest pewne – „Café
de flore” to film o miłości – uczuciu najsilniejszym z możliwych: pełnym
sprzeczności, nieujarzmionym, obezwładniającym zmysły i znajdującym się poza
logiką i kontrolą – a jednocześnie o uczuciu „codziennym” – pełnym monotonii,
problemów, przyzwyczajeń; uczuciu towarzyszącemu nam każdego dnia… Wzajemna proporcja
jego składników zależy już tylko od nas samych.
Patrycja Calińska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz