czwartek, 18 października 2012

„Café de flore”, reż. Jean-Marc Vallée


„Miłość większa niż śmierć, silniejsza niż życie…”

        Paryż końca lat sześćdziesiątych i współczesny Montreal – dwa czasy, dwa miejsca, dwie różne rzeczywistości... Ale czy inne emocje?
        
       Jacqueline jest samotną matką. Mąż opuścił ją, gdy nie zgodziła się oddać chorego na zespół Downa synka do ośrodka specjalistycznej opieki. Od tej pory „zyskała sens życia” - Laurent stał się całym jej światem, osią, wokół której kręci się rzeczywistość. Małe  codzienne rytuały, wspólne odkrywanie świata i zwyczajne drobne przyjemności (jak choćby tytułowa „kawa”) – wszystko to nadaje życiu chłopca barw. Jacqueline stwarza synkowi świat, który pozwala mu czerpać z życia pełnymi garściami, a zarazem przygotowuje chłopca do funkcjonowania w społeczeństwie nie zawsze otwartym na inność. I chociaż jej metody wychowawcze bywają niekonwencjonalne (żeby nie powiedzieć: fantazyjne) i mogą wzbudzić w części widowni  kontrowersje, to Jacqueline ujmuje swoją siłą, charyzmą i wielkim sercem, okazywanym chłopcu na każdym kroku. Sielanka skończy się jednak, gdy inne uczucie wyprze to pierwotne, świat przestanie skupiać się na celebrowaniu codziennych zwyczajów, a emocje zapętlą jak schody kamienicy.


  Czterdzieści lat później na drugim końcu świata żyje Antoine Godin – względnie młody, przystojny, „szaleńczo zakochany” i odnoszący międzynarodowe sukcesy DJ; „ojciec dwóch pięknych córek”. Jego świat zdaje się być idealny – pieniądze, dom, piękna kochanka, wymarzona praca – wszystko to już osiągnął. Jednak życie, które brzmi jak życiowy „brief” głodnych sukcesu młodych ludzi, szczęśliwym okazuje się być tylko z pozoru. Antoine wciąż nie może poradzić sobie z przeszłością – „błaznem z butelki dżinu” i rozpadem rodziny, który spowodował, zakochując się w poznanej na terapii Rose.


  Te dwie historie łączy ze sobą coś więcej niż tylko fascynacja głównych bohaterów piosenką „Café de flore”, ale związek pomiędzy tymi dwoma rzeczywistościami na długo pozostaje nieuchwytny – brawa za przemyślaną konstrukcję scenariusza i liczne retrospektywy, które nie ułatwiają widzowi rozwikłania zagadki. Na szczególną uwagę zasługują zdjęcia – drobiazgi pieczołowicie złapane w kadr, pozwalające ułożyć świat według reguł, którymi swoją rzeczywistość porządkują bohaterowie filmu. Dynamiczny montaż sprawia, że płynnie przeplatające się sentencje obu historii nie wpadają w monotonię, a elektroniczna muzyka podbija wzrastające napięcie.
  
Największą zaletą filmu jest jednak znakomite aktorstwo: autentyzm uczuć i interakcji, napięcie – także seksualne – występujące w relacjach bohaterów i emocje wręcz kipiące z kadru. Z drugiej strony to także film spokojny, refleksyjny – dotyczący miłości, a więc wartości fundamentalnej; film, który ma ambicje poruszyć emocje widzów, sprowokować ich refleksje.

„Café de flore” to jeden z tych obrazów, które można wielokrotnie oglądać i czytać na wiele sposobów – każdy z nas, w zależności od życiowych doświadczeń, wyniesie z niego inne emocje i wartości. Mnie ujęło przede wszystkim wielowymiarowe spojrzenie na problem niepełnosprawności intelektualnej, która może być tak rodzinną tragedią, jak i społecznym stygmatem; niewykorzystaną szansą czy też określonym sposobem czytania świata (jednak wcale nie przygnębiającym). Piękna jest także przedstawiona w filmie idea miłości – uczucia krążącego we wszechświecie,  powracającego, ciągłego, jednak niebezpiecznego swoją siłą.

Zakończenie nie daje odpowiedzi na wszystkie zadane pytania, zmusza widzów do refleksji i interakcji – nielinearna fabuła pozostawia wątpliwości, która ze scen miała miejsce najpóźniej (i jak właściwie kończy się jeden z wątków). Jedno jest pewne – „Café de flore” to film o miłości – uczuciu najsilniejszym z możliwych: pełnym sprzeczności, nieujarzmionym, obezwładniającym zmysły i znajdującym się poza logiką i kontrolą – a jednocześnie o uczuciu „codziennym” – pełnym monotonii, problemów, przyzwyczajeń; uczuciu towarzyszącemu nam każdego dnia… Wzajemna proporcja jego składników zależy już tylko od nas samych.


Patrycja Calińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz