sobota, 20 października 2012

28. WFF: Rodzinny Weekend Filmowy


      Rodzinny Weekend Filmowy to idealne połączenie wizualnej atrakcyjności z misyjną funkcją filmu. Kolejne obrazy, niezależnie jaką techniką animacyjną powołane do życia, zawsze niosą w sobie przesłanie, wartości gotowe do zaszczepienia w chłonnych młodych sercach i umysłach. W przyciągającej uwagę oprawie dzieci oraz starsi widzowie, którzy skuszą się na seans, mogą otrzymać lekcję będącą pochwałą nieskrępowanej dziecięcej wyobraźni, odwagi pomagającej pokonywać małoletnie strachy oraz przyjaźni pomad podziałami – nieśmiertelnej tolerancji.


CZŁOWIEK Z KSIĘŻYCA

Tomi Ungerer, autor literackiego pierwowzoru „Księżycoluda” („Moon Man”, reż. Stephan Schesch) oraz narrator filmu o tym samym tytule, w dokumencie na swój temat (również wyświetlanym podczas 28. WFF) wspomina, że strach stanowił krytyczny, nieodłączny element jego twórczości, a jego przeznaczeniem i istotą była zawsze umiejętność jego przezwyciężenia przez dziecko. Ślady tej filozofii wybrzmiewają w obrazie Stephana Schescha. I być może właśnie z tego powodu, że jest to najbardziej dorosła z dziecięcych propozycji festiwalowych, ten surowy, oszczędny w środkach, momentami mroczny film na mnie wywarł wrażenie zdecydowanie największe. Sam Księżycolud to postać z rozmysłem stworzona pod najmłodszych widzów. Przybywając na zupełnie nieznaną mu Ziemię (za ogonem ognistej komety) będzie odkrywał i eksplorował ją z zapałem właśnie godnym dziecka, pełniąc tym samym funkcję identyfikacyjną – będzie gonił za motylem, odpowiadał na śpiew ptaków, uczył się znaczenia słów przyjaciel i zaufanie. Wzorzysty leitmotiv filmu stanowić będą pojawiające się na drugim planie (czasami prawie wręcz niezauważalne) zwierzęta, które wprowadzać będą akcent humorystyczny do podróży bohatera. Muzyka również nie pozostanie bez znaczenia. Wspomniane jednak wcześniej wartości, które latorośle podchwycić mogą podczas seansu umieszczone zostają na nietypowym, bo bynajmniej nie neutralnym, politycznym tle. Oto bowiem upiorny prezydent panziemskiego imperium zaczyna chytrze spoglądać swoim okiem na doskonale nadające się do podboju miejsce pochodzenia Księżycoluda. Czuć w tym zdecydowany wpływ traumatycznego okresu dorastania Ungerera, dzieciństwa naznaczonego wojną oraz tożsamościowym rozdarciem, które towarzyszyło dorastaniu w Alzacji, ziemi niczyjej pomiędzy Francją a Niemcami.


CHŁOPCY MALOWANI

      Echa totalitarnych motywów pobrzmiewają również w „Obrazie” („The Painting”, reż. Jean-Francois Laguionie), gdzie stanowią katalizator ekranowych (choć chyba należałoby powiedzieć właśnie: obrazowych) wydarzeń. Film oparty jest na doskonałym koncepcie scenariuszowym: oto znajdujemy się w środku tytułowego malowidła. Żyją tu postacie różne, różniste: Skończennicy (figury dopracowane przez malarza w najmniejszym szczególe), Szkicaki (ołówkowe bazgroły) oraz lokujący się gdzieś między nimi Połowianie. I niestety nie żyją ze sobą w zgodzie, ci pierwsi chcą bowiem pozbawić dostępu do obrazowego zamku pozostałe, mniej wartościowe w ich odczuciu postacie oraz przejąć nad nimi pełne panowanie. Film budowany jest na prostych dychotomiach: ja-inny, lepszy-gorszy, wnętrze-powierzchowność. Dla dzieci stanowić będzie jednak niewątpliwie lekcję mądrą, a że przy okazji ubraną w baśniową barwną formę (zainspirowaną twórczością mistrzów malarstwa), tym tylko lepiej. I choć mam pewne osobiste wątpliwości, czy zaproponowane przez twórców rozwiązanie konfliktu w ogóle współgra z ideami równości i tolerancji, przyświecającymi „Obrazowi” (uwaga na spoiler: przemalowanie wszystkich postaci na nowo przy pomocy świeżo zdobytej farby zdaje się jednak z założenia kłócić z tezami o wartości bycia sobą i potrzebie inności w świecie), to ostatecznie jest to wspaniała wycieczka przez kolejne płótna malarskie i poza ich granice w towarzystwie równie barwnego korowodu charakterów.


OSTATNIA KRUCJATA TADZIA

      W poszukiwaniu wrażeń, a przede wszystkim może jednak samego siebie, wyrusza również bohater innego filmu prezentowanego podczas Rodzinnego Weekendu. Zajmowanie się dziedziną archeologii zaczyna powoli kandydować do miana najbardziej kompetytywnego zawodu świata, „Przygody Tadzia Jonesa” („Tad, the Lost Explorer”, reż. Enrique Gato) czerpią bowiem wzorce z najgłośniejszych filmów właśnie spod znaku wykopaliskowej przygodówki: serii z Indianą Jonesem (ewidentne nawiązanie następuje już w tytule filmu – Tadzio tak naprawdę nazywa się bowiem Stones), „Mumii”, czy „Tomb Ridera”. W tym tkwi jednak szkopuł i największy kłopot, jaki z obrazem tym mogą mieć osoby dorosłe: zupełny brak świeżości, czy nowatorstwa. „Przygody...” konstruowane są ze znanych klisz i utartych schematów: odrobinę nieudolny bohater uczestniczy w eskapadzie swojego życia, podczas której podbić musi nie tylko świat, ale przede wszystkim serce atrakcyjnej koleżanki po fachu, na które czyha również pewien typ dużo mniej dobrotliwy, którego jednak suma summarum dzielna para pokona w podskokach, a wszystko to przy akompaniamencie wytartych dialogowych frazesów i kilku szlagierów z muzycznej poplisty. Sama technika animacji to również nihil novi na tym poletku. Innym nieodłącznym elementem tego typu obrazów są malutcy, mniej lub bardziej puchaci, towarzysze podróży, którzy zawsze sukcesywnie wyrastają na kultowe gwiazdy filmu. Kinematograficzny fenomen stanowi fakt, jakim cudem ten jeden motyw, nawet z klapy najgorszego sortu, zawsze potrafi wyjść obronną ręką. W tym wypadku rozrywki dostarczają nam wszystkożerny szczeniak Jeff (dumnie nazwanym na cześć Thomasa Jeffersona) i papuga-niemowa o zaskakującym talencie do gier hazardowych – duet ten podczas seansu cieszy i śmieszy zdecydowanie najbardziej. Dorośli to jednak nieznośni malkontenci, a wyprawa Tadzia Jonesa/Stonesa dla młodszych widzów stanowić będzie zapewne barwną przygodę inspirującą do przeżycia tej swojej własnej. Pozostaje jedynie pytanie, na jak długo idea ta zdoła zagrzać miejsce w co chwilę zapalającym się do nowej sprawy młodym umyśle. Bliższy mi niż Tadzio pod tym względem pozostaje zdecydowanie Tin Tin.


      Weekend dopiero się rozpoczyna i Warszawski Festiwal Filmowy ma jednak wciąż wiele do zaoferowania, także w dziedzinie obrazów przeznaczonych dla dzieci. Przed widzami jeszcze nadal: nordycka mitologia w wersji 3D, czyli „Legendy Walhalli – Thor”, baśniowa „Maszyna do robienia gwiazd”, familijny Twigson w opałach” oraz porcja kolorowych krótkometrażówek, wśród których zobaczyć można między innymi pełne ciepłego uroku Oscarowe „Fruwające książki pana Morrisa Lessmore'a”.
      Rodzinny Weekend Filmowy to pełnoprawna sekcja filmowa festiwalu, rządząca się tymi samymi prawami, co pozostałe. Filmy znaleźć tu można lepsze i gorsze, bardziej i mniej nowatorskie. Wyjątkowy aspekt stanowi na pewno dziecięca widownia, która wprowadza radosny rozgardiasz i harmider do kulturalnego wydarzenia. Entuzjastyczny okrzyk brzdąca „Wypad z baru!” na widok malarskiego kata wpadającego we własną zapadnię podczas seansu „Obrazu” to jeden z momentów zdecydowanie wartych zapisania węglem w przysłowiowym kominie. Cieszy również sama obecność wycieczek szkolnych na seansie, bo oznacza, że kinowa edukacja małoletniej publiczności nie musi koniecznie opierać się na ekranizacjach lektur oraz nieszczęśliwych wypadkach pokroju „Bitwy pod Wiedniem”. Największą wartość stanowi jednak sam fakt, że festiwal takiej rangi, jak WFF o swoich najmłodszych widzach pamięta, nie zapomina również o tych starszych, którzy swoje dzieci albo już mają, albo dalej dzielnie pielęgnują to jedno ukryte w sobie.

Natalia Maliszewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz