Rodzinny
Weekend Filmowy to idealne połączenie wizualnej atrakcyjności z
misyjną funkcją filmu. Kolejne obrazy, niezależnie jaką techniką
animacyjną powołane do życia, zawsze niosą w sobie przesłanie,
wartości gotowe do zaszczepienia w chłonnych młodych sercach i
umysłach. W przyciągającej uwagę oprawie dzieci oraz starsi
widzowie, którzy skuszą się na seans, mogą otrzymać lekcję
będącą pochwałą nieskrępowanej dziecięcej wyobraźni, odwagi
pomagającej pokonywać małoletnie strachy oraz przyjaźni pomad
podziałami – nieśmiertelnej tolerancji.
CZŁOWIEK
Z KSIĘŻYCA
Tomi
Ungerer, autor literackiego pierwowzoru „Księżycoluda”
(„Moon Man”, reż. Stephan Schesch) oraz narrator filmu o tym
samym tytule, w dokumencie na swój temat (również wyświetlanym
podczas 28. WFF) wspomina, że strach stanowił krytyczny,
nieodłączny element jego twórczości, a jego przeznaczeniem i
istotą była zawsze umiejętność jego przezwyciężenia przez
dziecko. Ślady tej filozofii wybrzmiewają w obrazie Stephana
Schescha. I być może właśnie z tego powodu, że jest to
najbardziej dorosła z dziecięcych propozycji festiwalowych, ten
surowy, oszczędny w środkach, momentami mroczny film na mnie wywarł
wrażenie zdecydowanie największe. Sam Księżycolud to postać z
rozmysłem stworzona pod najmłodszych widzów. Przybywając na
zupełnie nieznaną mu Ziemię (za ogonem ognistej komety) będzie
odkrywał i eksplorował ją z zapałem właśnie godnym dziecka,
pełniąc tym samym funkcję identyfikacyjną – będzie gonił za
motylem, odpowiadał na śpiew ptaków, uczył się znaczenia słów
przyjaciel
i zaufanie.
Wzorzysty leitmotiv filmu stanowić będą pojawiające się na
drugim planie (czasami prawie wręcz niezauważalne) zwierzęta,
które wprowadzać będą akcent humorystyczny do podróży bohatera.
Muzyka również nie pozostanie bez znaczenia. Wspomniane jednak
wcześniej wartości, które latorośle podchwycić mogą podczas
seansu umieszczone zostają na nietypowym, bo bynajmniej nie
neutralnym, politycznym tle. Oto bowiem upiorny prezydent
panziemskiego imperium zaczyna chytrze spoglądać swoim okiem na
doskonale nadające się do podboju miejsce pochodzenia Księżycoluda.
Czuć w tym zdecydowany wpływ traumatycznego okresu dorastania
Ungerera, dzieciństwa naznaczonego wojną oraz tożsamościowym
rozdarciem, które towarzyszyło dorastaniu w Alzacji, ziemi niczyjej
pomiędzy Francją a Niemcami.
CHŁOPCY
MALOWANI
Echa
totalitarnych motywów pobrzmiewają również w „Obrazie”
(„The Painting”, reż. Jean-Francois Laguionie), gdzie stanowią
katalizator ekranowych (choć chyba należałoby powiedzieć właśnie:
obrazowych) wydarzeń. Film oparty jest na doskonałym koncepcie
scenariuszowym: oto znajdujemy się w środku tytułowego malowidła.
Żyją tu postacie różne, różniste: Skończennicy (figury
dopracowane przez malarza w najmniejszym szczególe), Szkicaki
(ołówkowe bazgroły) oraz lokujący się gdzieś między nimi
Połowianie. I niestety nie żyją ze sobą w zgodzie, ci pierwsi
chcą bowiem pozbawić dostępu do obrazowego zamku pozostałe, mniej
wartościowe w ich odczuciu postacie oraz przejąć nad nimi pełne
panowanie. Film budowany jest na prostych dychotomiach: ja-inny,
lepszy-gorszy, wnętrze-powierzchowność. Dla dzieci stanowić
będzie jednak niewątpliwie lekcję mądrą, a że przy okazji
ubraną w baśniową barwną formę (zainspirowaną twórczością
mistrzów malarstwa), tym tylko lepiej. I choć mam pewne osobiste
wątpliwości, czy zaproponowane przez twórców rozwiązanie
konfliktu w ogóle współgra z ideami równości i tolerancji,
przyświecającymi „Obrazowi” (uwaga na spoiler: przemalowanie
wszystkich postaci na nowo przy pomocy świeżo zdobytej farby zdaje
się jednak z założenia kłócić z tezami o wartości bycia sobą
i potrzebie inności w świecie), to ostatecznie jest to wspaniała
wycieczka przez kolejne płótna malarskie i poza ich granice w
towarzystwie równie barwnego korowodu charakterów.
OSTATNIA
KRUCJATA TADZIA
W
poszukiwaniu wrażeń, a przede wszystkim może jednak samego siebie,
wyrusza również bohater innego filmu prezentowanego podczas
Rodzinnego Weekendu. Zajmowanie się dziedziną archeologii zaczyna
powoli kandydować do miana najbardziej kompetytywnego zawodu świata,
„Przygody Tadzia Jonesa”
(„Tad, the Lost Explorer”, reż. Enrique Gato) czerpią bowiem
wzorce z najgłośniejszych filmów właśnie spod znaku
wykopaliskowej przygodówki: serii z Indianą Jonesem (ewidentne
nawiązanie następuje już w tytule filmu – Tadzio tak naprawdę
nazywa się bowiem Stones), „Mumii”, czy „Tomb Ridera”. W tym
tkwi jednak szkopuł i największy kłopot, jaki z obrazem tym mogą
mieć osoby dorosłe: zupełny brak świeżości, czy nowatorstwa.
„Przygody...” konstruowane są ze znanych klisz i utartych
schematów: odrobinę nieudolny bohater uczestniczy w eskapadzie
swojego życia, podczas której podbić musi nie tylko świat, ale
przede wszystkim serce atrakcyjnej koleżanki po fachu, na które
czyha również pewien typ dużo mniej dobrotliwy, którego jednak
suma summarum dzielna para pokona w podskokach, a wszystko to przy
akompaniamencie wytartych dialogowych frazesów i kilku szlagierów z
muzycznej poplisty. Sama technika animacji to również nihil novi na
tym poletku. Innym nieodłącznym elementem tego typu obrazów są
malutcy, mniej lub bardziej puchaci, towarzysze podróży, którzy
zawsze sukcesywnie wyrastają na kultowe gwiazdy filmu.
Kinematograficzny fenomen stanowi fakt, jakim cudem ten jeden motyw,
nawet z klapy najgorszego sortu, zawsze potrafi wyjść obronną
ręką. W tym wypadku rozrywki dostarczają nam wszystkożerny
szczeniak Jeff (dumnie nazwanym na cześć Thomasa Jeffersona) i
papuga-niemowa o zaskakującym talencie do gier hazardowych – duet
ten podczas seansu cieszy i śmieszy zdecydowanie najbardziej.
Dorośli to jednak nieznośni malkontenci, a wyprawa Tadzia
Jonesa/Stonesa dla młodszych widzów stanowić będzie zapewne
barwną przygodę inspirującą do przeżycia tej swojej własnej.
Pozostaje jedynie pytanie, na jak długo idea ta zdoła zagrzać
miejsce w co chwilę zapalającym się do nowej sprawy młodym
umyśle. Bliższy mi niż Tadzio pod tym względem pozostaje
zdecydowanie Tin Tin.
Weekend
dopiero się rozpoczyna i Warszawski Festiwal Filmowy ma jednak wciąż
wiele do zaoferowania, także w dziedzinie obrazów przeznaczonych
dla dzieci. Przed widzami jeszcze nadal: nordycka mitologia w wersji
3D, czyli „Legendy Walhalli – Thor”, baśniowa „Maszyna do
robienia gwiazd”, familijny Twigson w opałach” oraz porcja
kolorowych krótkometrażówek, wśród których zobaczyć można
między innymi pełne ciepłego uroku Oscarowe „Fruwające książki
pana Morrisa Lessmore'a”.
Rodzinny
Weekend Filmowy to pełnoprawna sekcja filmowa festiwalu, rządząca
się tymi samymi prawami, co pozostałe. Filmy znaleźć tu można
lepsze i gorsze, bardziej i mniej nowatorskie. Wyjątkowy aspekt
stanowi na pewno dziecięca widownia, która wprowadza radosny
rozgardiasz i harmider do kulturalnego wydarzenia. Entuzjastyczny
okrzyk brzdąca „Wypad z baru!” na widok malarskiego kata
wpadającego we własną zapadnię podczas seansu „Obrazu” to
jeden z momentów zdecydowanie wartych zapisania węglem w
przysłowiowym kominie. Cieszy również sama obecność wycieczek
szkolnych na seansie, bo oznacza, że kinowa edukacja małoletniej
publiczności nie musi koniecznie opierać się na ekranizacjach
lektur oraz nieszczęśliwych wypadkach pokroju „Bitwy pod
Wiedniem”. Największą wartość stanowi jednak sam fakt, że
festiwal takiej rangi, jak WFF o swoich najmłodszych widzach
pamięta, nie zapomina również o tych starszych, którzy swoje
dzieci albo już mają, albo dalej dzielnie pielęgnują to jedno
ukryte w sobie.
Natalia Maliszewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz