wtorek, 1 listopada 2016

32. WFF: To tylko koniec świata (Kanada, Francja, 2016), reż Xavier Dolan

Rodzina w komplecie

„To tylko koniec świata“ jest konsekwentną kontynuacją stylu kanadyjskiego reżysera. Po krótkim i dramatycznym monologu głównego bohatera od razu zostajemy zanurzeni w rytmach utworu, który mówi, że dom jest tam, gdzie boli. Nieco odrealniona scena, spowolnione tempo, zbliżenia na twarze ludzi wokół, kadry spowite w kolorach zachodzącego słońca – i jesteśmy w domu. Główny bohater dosłownie, a Xavier Dolan w kontekście reżyserskiego stylu.

Kiedy teledyskowa sekewncja kończy się, następuje ekspresowa ekspozycja. Nie ma tu bowiem mowy o stopniowym wprowadzaniu bohaterów i oswajaniu ich z widzem. Zostajemy wrzuceni na głęboką wodę rodzinnych relacji, emocjonalnych impulsów i niezręczności. W całym chaosie uścisków i pierwszych dialogów ujawnia się kolejny talent młodego reżysera – świetne wyczucie ludzkich osobowości, które Dolan tworzy, jak sam niegdyś powiedział, na podstawie zachowań i nawyków, które kocha obserwować u ludzi wokół siebie.



Matka (Nathalie Bay) jest charakterologiczną kalką tytułowej bohaterki „Mamy“ – eskpresywna, kiczowato ubrana i pełna miłości dla swojego syna. Antoine (Vincent Cassel) to choleryk i niewolnik własnych resentymentów, które odżywają wraz z przyjazdem jego brata do domu. Jest również Suzanne (Léa Seydoux) sprawiająca wrażenie zafascynowania swoim niewidzianym od wczesnego dzieciństwa bratem, który jako jedyny w rodzinie zasmakował życia wyższych sfer. Jego młodsza siostra zapewne również pragnęłaby wyrwać się z rodzinnej prozy życia – w końcu nie bez powodu demonstruje swą buntowniczą naturę, kiedy w oblepionym plakatami pokoju wypala kolejne skręty, słuchając punk rockowych piosenek. Ekstrawertyczną trójkę dopełnia nieśmiała bratowa Louisa (Marion Cotillard), wypluwająca puste formułki, by stłumić niezręczne chwile. To ona będzie tą kobietą, która, mówiąc niewiele i jakając się, zrozumie z tego chaosu najwięcej. W ten sposób Cotillard przejmuje pałeczkę po Suzanne Clement w sztafecie przenikliwych introwertyczek filmografii Xaviera Dolana.

Ze wszystkimi tymi osobowościami zderza się enigmatyczna postać głównego bohatera (Gaspard Ulliel), który postanawia powrócić do rodzinnego domu, by obswieścić bliskim swoją nadchodzącą śmierć. Dolana nie interesuje jednak zmierzenie się z tematem śmierci, przemijania czy rozliczenia z przeszłością. Cały koncept jest tylko pretekstem, by, podobnie jak w „Mamie“, stworzyć duszną atmosferę, która zmusza do intymnych sytuacji pomiędzy bohaterami. Nie ulega bowiem wątpliwości, że w takich scenach kanadyjski reżyser czuje się najlepiej, mogąc wyeksponować emocjecentryzm swoich filmów.

Ekspresyjny prym wiedzie przede wszystkim pełna antagonizmów więź braterska pomiędzy Antoine i Louisem. Na pierwszy rzut oka wydaje się ona stereotypowa, ale wraz z rozwojem wydarzeń staje się coraz bardziej pogłębiona i wiarygodna. Louis lubi romantyzować błahe wydarzenia ze swojego życia – w końcu nie bez powodu został uznanym dramaturgiem teatralnym. Dla Antoine każde słowo swojego brata ocieka pozerstwem, a wrażliwość Louisa jest przez niego odbierana jako wyrachowana autokreacja. Zupełnie różne poziomy wrażliwości dwu braci sprawiają, że w jednym narastają frustracje z powodu braku możliwości znaleznia wspólnego języka z uczuciowym artystą, a w drugim umacnia się wrażenie nierozumienia ze strony rodziny. W ten sposób Dolan kreśli stary jak świat konflikt chłodnego praktycyzmu oraz bezkompromisowej uczuciowości. Przyobleka to jednak w kontekst fatalnej relacji rodzinnej, która skazana jest na porażkę.

W swoim szóstym pełnometrażowym filmie Xavier Dolan jest reżyserem samoświadowym, jak jeszcze nigdy przedtem. Retrospektytwy podane w formie audiowizualnej uczty powracają w niezmiennie satysfakcjonującej odsłonie. Widoczna jest również operatorska konswkencja André Turpina, dla którego „To tylko koniec świata“ jest trzecią produkcją u boku enfant terrible kanadyjskiej kinematografii. Kadry spowite w ciepłych kolorach oraz częste zbliżenia na twarze to już znak rozpoznawczy duetu Dolan & Turpin. Ponadto młody reżyser nie przestaje redefiniować popkulturowo oklepanych utworów poprzez osadzanie ich w kontekście scen z życia rodzinnego. Przełamuje tym samym żenadę, która mogłaby towarzyszyć niektórym epizodom, gdyby pokazać je na ekranie sauté – bez dodatkowej narracji muzycznej. Balansując w ten sposób na granicy artyzmu i pretensji, kanadyjski filmowiec wciąż potrafi znaleźć złoty środek, by przenieść na ekran każdą emocję, którą zapragnie pokazać. Bo właśnie na tym, nieprzerwanie od 2009 roku, koncentruje się kino Xaviera Dolana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz