niedziela, 30 października 2016

32 WFF: Mama Rosa (Filipiny, 2016) reż. Brillante Mendoza

Ulice nędzy

Brillante Mendoza, filipiński reżyser, jest jednym z odkryć Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Gdy dziewięć lat temu pokazywano tutaj jego „Tirador”, zapewne nikt nie wróżył, że stanie w jednym szeregu z Almodovarem, Jarmuschem, Loachem czy braćmi Dardenne. A jednak stało się. Wszystko za sprawą twórczości, będącej na bakier z aktualnymi trendami, oddającej za to cześć improwizacji i szczegółom rodzimej codzienności.

W „Ma Rosie” – jak wskazuje sam tytuł – punktem wyjścia staje się figura matki, żywicielki, opiekunki ogniska domowego.  Kiedy Rosa (nagrodzona w Cannes Jaclyn Jose) wraz z mężem Nestorem, zostają aresztowani za handel narkotykami ich świat staje do góry nogami. Wykupić się z rąk policjantów? Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Wyznanie winy nie na wiele się zdaje, a wydanie zaopatrzeniowca tylko nakręca pętlę niepewności. Wszak za murami „podziemnej” izby komisariatu panoszy się korupcja i obłuda. Mendoza wyjaśnia w ten sposób, co oznacza klepać biedę w stolicy Filipin. I co ciekawe, nie interesują go wewnętrzne zgryzy bohaterów, a ich zwykła, niebestsellerowa codzienność.

fot. materiały prasowe
Ale w ciemnych i wilgotnych zaułkach Manili jest jeszcze trochę miejsca na poświęcenie i wiarę w rodzinę. Tyle, że wielki temat tegorocznego WFF, przeobraża się u Filipińczyka w akt ekstremalnej ofiary. Dzieci Rosy rozpraszają się po mieście, by uciułać pieniądze na kaucję za wyjście z aresztu: proszą krewnych o pożyczkę, sprzedają zestawy karaoke, a Erwin, doprowadzony do ostateczności, oddaje w zastaw także swoje ciało. Zupełnie jakby swoim upokorzeniem miał zadośćuczynić błędy rodziców. Tym samym Mendoza nie ukazuje czarno-białego podziału na złych policjantów i dobrych obywateli, a zadaje pomocnicze pytania o winę i odpowiedzialność. Autor „Kinatay” nie pozwala zatem na identyfikację nawet z ofiarami opresyjnego systemu.

Chaotyczne, rozedrgane kadry pochodzące z kamery uwieszonej na plecach bohaterów, nadają „Ma Rosie” paradokumentalnego rysu. Ten wizualnie rozklekotany, utrzymany w ryzach surowej formy, film, świadczy nie tylko o niskim budżecie i braku znanych nazwisk, ale też o sytuacji społeczeństwa zepchniętego na skraj desperacji. Niezależność artystyczna i finansowa pozwala reżyserowi przedstawić rodaków ledwo wiążących koniec z końcem, pod batem skorumpowanego sektora publicznego. Mendoza walczy o ich sprawiedliwy portret - dla kina i dla potomnych swojej ojczyzny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz