środa, 29 stycznia 2014

„American Hustle”, reż. David O. Russell

Idea – ją mieć!

„Tradycja – dziedziczne szlachectwo plagiatu”. Plagiat zastąpmy epigoństwem i już – recenzja „American Hustle” gotowa. Wprawdzie formuła Leca traci przy tym na zgrabności, ale cóż, taka cena chwytliwego wstępu.




Tego powiązania – sięgania po zasłużony dorobek i obniżki jakości – nie dostrzegł David O. Russell, nie chce też dostrzec amerykańskie gremium obsypujące jego nowy film złotą furą nagród. Mało kto zdaje się w ogóle zauważać, że oto obrabiający bank statuetek Russell próbował także podkraść styl samemu Martinowi Scorsese. Godne potępienia starania spełzły na jednak niczym. Podrzędność „American Hustle” wobec kopiowanych klasyków kina gangsterskiego aż nadto rzuca się w oczy. Nie dość powiedzieć, że opowiadana przez Russella historia ABSCAM, antykorupcyjnej operacji FBI z przełomu lat 70. i 80. celującej w wysokich urzędników państwowych, to obyczajna wersja rozpisanych na dziesiątki postaci, błyskotliwszych, a przy tym o niebo zabawniejszych porachunków z „Chłopców z ferajny” i ”Kasyna”. Twórca świetnego „Poradnika pozytywnego myślenia” wprost zresztą odwołuje się do kina amerykańskiego mistrza: czyniąc niezliczone stopklatki na luzacką narrację z offu, zapamiętale cytując bardziej charakterystyczne ujęcia Scorsese, a nawet podkradając mu obsadę. Podsumowaniem tej strategii niech będzie scena, w której z wnętrza samochodowego bagażnika patrzymy na uśmiechających się w naszą stronę kanciarza na usługach FBI granego przez Christiana Bale’a i burmistrza (Jeremy Renner), którego tamten ma oszachrować. Oczywiste skojarzenie ze sceną otwierającą „Godfellas” tylko rozdrażnia miłośników klasycznej kinowej gangsterki. U Scorsese bowiem owa perspektywa utożsamiała lękliwe spojrzenie bandyty czekającego w samochodzie na śmierć – emocji tam było pod dostatkiem. Russell natomiast pozwala nam utożsamić się… z umieszczoną w bagażniku mikrofalą. Taki jest też cały film. Garściami sięga się tutaj do rekwizytorni amerykańskiego kina i popkultury, ze swobodą wykorzystuje się znane wszystkim motywy, lecz koniec końców owa dezynwoltura nosi znamiona raczej odtwórczego lekceważenia tradycji, niż swobody twórczej.



Opowieść o działających na kilka frontów agentach – walczących o wielki szacunek i polujących na jeszcze większe pieniądze artystach i dyletantach przestępczej hochsztaplerki – udanie metaforyzuje odbiór samego filmu. Możemy dać się oszukać Russellowi, organizatorowi tej przejrzałej rewii kostiumów i festiwalu krętactwa w jednym. Ci, których przekonają kiczowate peruki, głębokie jak Bajkał dekolty, brzuszyska hodowane na potrzeby filmu, okulary-giganty, przegadane monologi, sztuczne akcenty i jeszcze sztuczniejsze flirty, oraz na siłę niezrównoważeni bohaterowie Russella (innych tworzyć nie umie?) – ci będą bawić się jak Bradley Cooper i Amy Adams uprawiający choreografię z „Gorączki sobotniej nocy” do hitu Bee Gees; zatańczą, jak im się zagra. Tym jednak, którzy dostrzegą, że sztucznie pokręcona jak loki jednego z bohaterów historia to tylko zgrzebny w formie szwindel, łatwiej będzie też zauważyć jej faktyczną schematyczność. Tych drugich pozbawiona akcji stylizacja zwyczajnie znudzi. W dodatku finał „American Hustle” nie przynosi żadnej wyrazistej puenty, która niejako usprawiedliwiłaby całe to ekranowe polowanie na marzenia w wykonaniu maluczkich.

Jeśli „Kasynem” i „Chłopcami z ferajny” Scorsese roztaczał przed nami iście epicką wizję amerykańskiego snu, z którego co prawda gwałtownie nas budził, lecz pozwalał zachować piękne wspomnienie o nim – Russell projektuje marzenie śnione snem bezsennym, o którym zaraz zapominamy.

Gabriel Krawczyk

http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz