niedziela, 22 grudnia 2013

"Wilk z Wall Street", reż. Martin Scorsese


NA WALL STREET GRASUJE WILK

Chcecie bajki? Będzie bajka. Nie tak daleko stąd i nie tak dawno temu na Wall Street grasował wilk. Nie było dla wilka żadnych świętości, z których nie mógłby zakpić, ani takiego luksusu, na który nie byłoby go stać. Wzbudzał powszechną trwogę i bogobojną cześć. Miał wszystko, a ostrzył sobie zęby na jeszcze więcej. Tak zaczyna się trzygodzinna  opowieść o tym, jak łatwo przyszło i jak łatwo poszło, i że śmieje się ten, kto się śmieje ostatni. Ale o niczym więcej, poza tym wątpliwym morałem.


Jordan Belfort, podrzędny makler o nieprzeciętnej ambicji, niefortunnym zrządzeniem losu niemal kończy karierę, zanim ta zdążyła się na dobre zacząć. Nikt oprócz niego nie przypuszcza, że to ledwie przedsmak oszałamiającego sukcesu. Belfort zatrudnia się w firmie handlującej akcjami podrzędnych spółek i zarabia pierwsze tysiące, w popisowy sposób sprzedając śmieci śmieciarzom. Niewiele później zwołuje do zabawy swoich niemrawych kolegów z podwórka, którym zadziwiająco szybko udaje się pojąć reguły gry. Zakładają razem spółkę Stratton Oakland. Nazwa brzmi dumnie, a przedsiębiorstwo zarabia miliony na sprzedawaniu akcji, które nigdy nie przyniosą zysku nikomu prócz nich.  

O Belforcie mówi się „wynaturzony Robin Hood” – z tym samym zapamiętaniem zabierał biednym i bogatym. Z jeszcze większym zapałem trwonił zaś swoją fortunę na niekończące się bachanalia. Nie można mu przy tym odmówić rozmachu i fantazji – jeśli zechce kupić dom, to najdroższą rezydencję, jeśli znaleźć żonę – to blondwłosą supermodelkę, jeśli urządzić służbową imprezę – to z zastępem prostytutek i górą kokainy, którą wciąga się w Stratton Oakland tak, jak gdzie indziej oddycha się powietrzem. Tu nie wraca się po pracy do swoich wiernych żonek, nie zna uczciwości,  ani nie wierzy w śmierć. Mamona to wyłącznie wyznawana religia,  a Wall Street jest jedyną uznawaną świątynią. Nie bez kozery w swych długich przemowach wywołuje Belfort duchy z Mayflower May. Wszak Stratton Oakland to sprzedawcy marzeń, zaklinacze biednych i rozczarowanych dusz, a te chętnie oddają majątek w zamian za obietnicę złota, którego nie znalazły w Ameryce.



Hollywood kocha filmy oparte na faktach, jak gdyby autentyczność przydawała im artystycznej wartości. Martin Scorsese kpi sobie z tego i opowiada historię tak nieprawdopodobną, że faktyczne zdarzenia wydawały się jej służyć ledwie za prowokację. Niezaprzeczalny dorobek daje reżyserowi bezkarność, z której ten skwapliwie korzysta. Trzygodzinne rewelacje o seksualnych ekscesach zdegenerowanych maklerów zdają się eksperymentem sprawdzającym, jak daleko można się jeszcze posunąć. W filmie pobrzmiewają wątki znane z „Chłopców z ferajny” i „Kasyna”, ale w „Wilku z Wall Street” wszystko jest szybsze, mocniejsze i bardziej obscenicznie niż dotychczas. Zabawa w intensyfikację doznań pochłania Martina Scorsese do tego stopnia, że zdaje się jej oddawać bez opamiętania. I zaraźliwa by to była zabawa, gdyby nie powtarzalność scen. Kolejne obrazy rozpusty i narkotycznej maligny nie prowadzą jednak do żadnego punktu kulminacyjnego. Piętrzą się i zapętlają. „Wilk z Wall Street” dostaje zadyszki.


Scorsese chce nam sprzedać swoją historię tak, jak Belfort sprzedaje swoje akcje – agresywnie i wszystkimi dostępnymi środkami perswazji. Każdy chwyt jest tu dozwolony. I w obu przypadkach znajdą się na to chętni. Być może to za sprawą Leonardo DiCaprio, który w „Wilku z Wall Street” daje trzygodzinny popis swoich umiejętności. Jego Gatsby był tylko niepoprawnym romantykiem. Jego Jordan Belfort to zarazem wizjoner i pusty bogacz, dziecko szczęścia i nieuleczalny narkoman. Czy przemawia na czele rozentuzjazmowanego tłumu, czy wije się w tragikomicznej agonii po zażyciu prochów, jest pulsującym centrum tego filmu. To samozwańczy król świata, z którego nie spuszcza się oka z obawy na to, by nie przegapić niczego z jego szaleńczych popisów. Jednak nikogo nie dziwi, że ten sam król okazuje się nagi, jak i to, że widok jego nagości nie zmienia niczego w tym zepsutym świecie.

Bo bajka o wilku z Wall Street jest tak naprawdę żartem. Żartem bez puenty i trochę zbyt wulgarnym, ale który śmieszy i po którym jeszcze długo ma się dobry humor. Nawet jeśli nazbyt szybko zapomina się, jak to właściwie leciało.

Aleksandra Jaszak

Wilk z Wall Street, USA 2013, reż.: Martin Scorsese, 179 min.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz