niedziela, 15 grudnia 2013

Wywiad z Ramą Mari i Radosławem Ładczukiem

Zwycięstwa z materią w Palestynie

O tym, jak powstaje kino w Palestynie oraz o filmie „Izriqaq” pokazywanym w Konkursie Filmów Krótkometrażowych Warszawskiego Festiwalu Filmowego z autorem zdjęć, Radosławem Ładczukiem oraz palestyńską reżyser, Ramą Mari rozmawiał Bartosz Wróblewski:

Przed palestyńskim „Izriqaq” realizowałeś zdjęcia do dwóch filmów izraelskiej reżyser Tali Shalom-Ezer. Jak bardzo różni się praca w tych państwach?
*Radosław Ładczuk: Jeżeli mówimy o warunkach pracy, to Izrael ma gorszy rynek filmowy niż Polska – mniej wypożyczalni kamer, mniej doświadczone ekipy, mniejszą ofertę. Ale ma rynek filmowy o własnych korzeniach i tradycjach. Natomiast nie można powiedzieć, że w Palestynie istnieje przemysł filmowy, mimo że powstają tam filmy. Oczywiście Palestyńczycy bardzo chcą się rozwijać i angażują się w produkcje, ale brakuje im sprzętu, zaplecza i ludzi, którzy mogliby dzielić się z nimi doświadczeniem.

A tematy?
R.Ł.: W Palestynie polityka obecna jest non stop – zarówno w kinie, jak i w rozmowach ludzi. Natomiast Tel Awiw to miasto zabawy. Izraelczycy na co dzień wypierają problem palestyński. W filmach bywa on obecny w tle, ale nie zawsze. Tali ma zupełnie inne zainteresowania. Robi filmy o seksualności i relacjach w rodzinie – emocjonalne, psychologiczne, a zarazem przywiązujące dużą wagę do strony formalnej. To kino autorskie, a tematyka wojenna to kompletnie nie jej rzecz.

Rama Mari*: W kinie palestyńskim konflikt jest nawet w tle komedii romantycznych. Trudno uniknąć tego tematu, bo w tym kraju każde wyjście z domu oznacza konfrontację z konfliktem. Jesteś kłamcą, jeżeli próbujesz go ignorować w swojej twórczości.

Jest coś, co łączy te dwa filmowe światy?
R.Ł.: Tali ma wokół siebie artystyczne środowisko. To na mnie silnie oddziałuje – egzotyka kraju połączona z wielką energią twórczą. I muszę przyznać, że właśnie pod względem tej energii środowiska twórcze w Palestynie i Izraelu są do siebie bardzo podobne. Filmowcy mają ideę, nie myślą o pieniądzach i robieniu komercji. Mają potrzebę twórczej wypowiedzi i na tym się skupiają, mimo niewielkich budżetów. Czuję, że uczestniczę tam w czymś kreatywnym, rozwijającym i ważnym. Energia artystyczna znajduje pożywkę w napięciu panującym w tych krajach.

Jak wyglądała praca na planie w Palestynie?
R.Ł.: Nie należała do najłatwiejszych, ponieważ czasem z powodu zaniedbań nie można było przeprowadzić bardzo prostych rzeczy. Przykładowo kręciliśmy scenę w ogólnym, szerokim planie, przez który miał przejechać samochód. Trzeba było wejść z ciężkim sprzętem na zbocze góry, co zajmowało około 40 minut. Kręciliśmy w czasie magic hour*, czyli mieliśmy tylko kilka minut na realizację ujęcia. Samochód ruszył, ale zatrzymał się w środku drogi. Okazało się, że zabrakło paliwa, a zanim ktoś zdąży je dostarczyć, skończy się ekspozycja. Jesteś wściekły, ale nie masz na to wpływu. Musisz zejść i nakręcić to ujęcie jeszcze raz, o świcie – kiedy nie masz już siły, bo realizowałeś zdjęcia całą noc. Ale nie można mieć o to pretensji do ekipy. To wynika z sytuacji, w której jest ten kraj. Trzeba być tam przygotowanym na improwizację.


Czyli było więcej takich wpadek?
R.Ł.: Oczywiście. W Palestynie wszyscy się notorycznie spóźniają. Czas nie ma takiego znaczenia jak u nas. Agregat miał przyjechać na ósmą rano, a przyjechał o 16. Nie było prądu i musiałem pracować bez światła. Są check pointy i nigdy nie wiesz, czy Izraelczycy nie zatrzymają do kontroli ciężarówki ze sprzętem, która jedzie na plan. To trudne dla wszystkich, ale trzeba było przywyknąć do walki z materią.

Były problemy ze sprzętem?
R.Ł.: W Palestynie nie ma ani jednej profesjonalnej kamery. Musieliśmy wypożyczyć ją z Izraela. Producentka May Odeh załatwiła ją telefonicznie, ale nie mogła po nią jechać. Znam Izraelczyka, który pracuje w departamencie przepustek. Poprosiłem go, by załatwił dla May możliwość wizyty w Tel Awiwie. Udało się, ale ona odmówiła, ponieważ wiązało się to z koniecznością przyjścia na wywiad, który według May z reguły oznacza inwigilację oraz nakłanianie do współpracy ze stroną izraelską. Palestyńczycy buntują się przeciw takiemu traktowaniu i starają się robić wszystko niezależnie od Izraela. Ale kamera z Tel Awiwu była najtańsza, więc w końcu sam pojechałem ją odebrać.
Był też problem z oświetleniem. Fundacja Qattan wsparła palestyński przemysł filmowy poprzez zakup dużej ilości sprzętu oświetleniowego z Belgii. Ale nie było żarówek do lamp powyżej 4KW. Oczywiście można zrobić film na mniejszych jednostkach, ale skoro są tak silne lampy, to warto z nich skorzystać. Zadzwoniłem do znajomego oświetlacza i on dał mi swoje stare żarówki, których już nie używa, bo temperatura się nie zgadza.

Można powiedzieć, że tworzyliście w warunkach kina niezależnego.
R.Ł.: Zgadza się, to kino, które powstaje dzięki wspólnemu wysiłkowi przyjaciół. W Palestynie jest wielu kreatywnych ludzi, którzy wyedukowali się za granicą i wrócili do ojczyzny. W powietrzu czuć trudną do opisania twórczą atmosferę. Wszyscy żyją w takiej komunie. Spotykają się i rozmawiają o sztuce i polityce. Temat wojny jest stale obecny w rozmowach i życiu codziennym. Co chwila odbywają się jakieś protesty na ulicach. Dramat Palestyny polega na tym, że kraj jest nie tylko w konflikcie z Izraelem, lecz także zmaga się z konfliktem wewnętrznym – liberalna mniejszość kontra radykałowie i Hamas. Nie pamiętam tego okresu z dzieciństwa, ale mam podobne wyobrażenia o socjalistycznej Polsce, w której działała „Solidarność”.

R.M.: Nie jest łatwo zrobić film w Palestynie, ale nie można powiedzieć, że powstaje tu kino niskiej jakości. Palestyńskie filmy są zapraszane na festiwale do Cannes czy Sundance, nominowane do Złotych Globów, a nawet Oscarów. Niskie są zazwyczaj budżety. Najwięcej pieniędzy na realizację „Izriqaq” otrzymaliśmy od fundacji Qattan, ponieważ wygrałam konkurs na najlepszy scenariusz. Nagroda wynosiła 20 000 dolarów oraz dodatkowe 13 000 dolarów na sprzęt. Dofinansował nas także katarski Doha Film Institute oraz koproducenci z Norwegii.

Jak doszło do współpracy reżyser z Palestyny i autora zdjęć z Polski?
R.Ł.: Jak zawsze – przez przypadek. Zdjęcia do filmu Ramy miał robić mój kolega ze studiów, Marius Guldbransen. Przesunęły mu się jednak terminy kolorkorekcji innego filmu i musiał zrezygnować. Znałem współproducenta filmu Ramy, Igora Devolda. I to właśnie on mnie polecił. Przeczytałem scenariusz, wydał mi się ciekawy i byłem zainteresowany współpracą.

R.M.: Radek przyjechał do Palestyny, obejrzeliśmy lokacje i długo rozmawialiśmy. Mieliśmy różne pomysły estetyczne i dlatego się spieraliśmy, ale to były inspirujące kłótnie, które pomogły wnieść do filmu coś nowego. Lubię wyciszone aktorstwo bez przesadnie rozbudowanej akcji. Inspirują mnie reżyserzy, którzy nie boją się, że znudzą widza: Krzysztof Kieślowski, Theodoros Angelopoulos, Andriej Tarkowski, Michael Haneke czy Elia Suleiman. Najważniejsza jest u nich siła obrazu; długie, statyczne kadry. Uważam, że film powinien trzymać się kompozycji, a kompozycja powinna współgrać z emocjami. I właśnie na tej płaszczyźnie świetnie się z Radkiem dogadywaliśmy.



W napisach końcowych pojawia się wiele polskich nazwisk.
R.Ł.: Gdy pojechałem do Palestyny na dokumentację i zorientowałem się, że w związku z brakiem sprzętu nie ma tam wykwalifikowanych ludzi, postanowiłem zaangażować w projekt profesjonalnego focus pullera (osoba odpowiedzialna za ostrość), Andrzeja Hijewskiego. Uważam, że praca z palestyńskimi samoukami lub ludźmi wywodzącymi się z teatru jest inspirująca i pożyteczna, bo można ich czegoś nauczyć, ale z drugiej strony ryzykowna. W związku z tym potrzebowaliśmy kilku profesjonalistów. W ekipie nie było jednak więcej Polaków. Reszta zaczęła pracę nad filmem na etapie postprodukcji. Początkowo planowano zrobić ją w Norwegii, ale w Polsce zaproponowano nam lepsze warunki. Całą resztę ekipy stanowili Palestyńczycy.

Palestyńskie kino próbuje opowiadać światu o problemach Palestyny?
R.M.: Są takie filmy i właśnie tego starałam się uniknąć w „Izriqaq”. Nie uważam oczywiście, że nie powinniśmy opowiadać o naszych problemach światu. Ale skupiając się tylko na tym, wiele tracimy. Oglądałam niedawno „Krótki film o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego. Nie był to film wyłącznie o problemach Polaków lub o atrakcjach turystycznych Warszawy. Był to film zarówno o Polakach, jak i dla Polaków. Tak samo filmy palestyńskie powinny być nie tylko dla świata, lecz także dla Palestyńczyków. Powinny przekazywać uniwersalne wartości i pozwalać każdemu, niezależnie od narodowości, poczuć osobisty związek z tym, o czym mowa w dziele.

Co oznacza tytuł twojego filmu?
R.M.: Dosłowne znaczenie wyrazu izriqaq w języku arabskim to coś, co staje się niebieskie. Ale jest to także arabska nazwa sinicy – choroby wynikającej z niedotlenienia. I w pewnym sensie ten tytuł sugeruje, że w miejscu akcji całe społeczeństwo jest chore. Miejsce narodzin jest jak wrodzona choroba – nie ma się wyboru. Trzeba trwać przy swoim obywatelstwie. Emigracja również nie jest dobrym wyjściem, bo nie każdy chce być obywatelem drugiej kategorii w obcym państwie, a do tego mieć permanentne poczucie, że jest się tam kimś obcym lub bezustannie zmagać się z różnicami kulturowymi. Palestyńczycy są odrębnym narodem i nie chcą asymilować się nawet z innymi narodami arabskimi. Widać to doskonale choćby na przykładzie Libanu, gdzie Palestyńczycy wciąż trzymają się razem i żyją w osobnych gettach.

Co cię zainspirowało do nakręcenia „Izriqaq”?
R.M.: Studiowałam sztukę operatorską w Academy of Arts University w San Francisco, więc zaczęło się od obrazów. Chciałam nakręcić film w długich ujęciach, z cięciami jedynie między scenami, a nie w trakcie scen. Natomiast wybór tematu to moja cywilna reakcja na obecną sytuację w Palestynie. Film nie mówi bezpośrednio o konflikcie izraelsko-palestyńskim, lecz o zbrodniach, jakich w jego efekcie Palestyńczycy dopuszczają się na Palestyńczykach. Intrygująca jest dla mnie również granica, którą przekracza się w momencie, gdy kogoś zabijasz. Nie ważne, czy przyczyną były narkotyki, podróż czy dziwna relacja z drugim człowiekiem. Jak tylko to zrobisz, od razu przestajesz być osobą, którą byłeś dotychczas. To jedno z doświadczeń granicznych.


*Radosław Ładczuk – absolwent Wydziału Operatorskiego PWSFTviT w Łodzi. Autor zdjęć do m. in. „Sali samobójców”, „Jesteś Bogiem”, „Dnia kobiet” czy izraelskich filmów „Surrogate” i „Princess”.

*Rama Mari – studiowała sztukę operatorską w Academy of Arts University w San Francisco. Zanim powróciła do Palestyny, by realizować własne filmy, pracowała jako operator filmowy i asystent kamery w wielu produkcjach w Los Angeles. „Izriqaq” jest jej debiutem reżyserskim.

*Magic hour – okres tuż przed wschodem i tuż po zachodzie, gdy słońce kryje się za horyzontem, ale przebijające się promienie rozjaśniają niebo i dają ekspozycję. Czas trwania magic hour jest zależny od szerokości geograficznej. Wynosi zazwyczaj kilkanaście minut.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz