piątek, 13 grudnia 2013

"Ida", reż. Paweł Pawlikowski


Czasem o świecie lepiej jest pomilczeć. Tak mówi spojrzenie Idy, kiedy ta dowiaduje się o swoim pochodzeniu. Tak mówią zmarszczone czoło i zaciśnięte usta Wandy, kiedy myśli o bolesnej przeszłości. I tak też mówi Paweł Pawlikowski, kiedy kręci w Polsce swój najnowszy film. „Ida” jest bowiem narracją snutą w ciszy i rozpiętą na niedopowiedzeniach, a wszystko to, co przemilczane, zostaje subtelnie zaznaczone kadrem, cieniem i jazzem, który pobrzmiewa wtedy, kiedy nikt już nie słucha. To narracja-wędrówka wstecz i w głąb, którą należy odbyć trochę tak, jak odmawia się modlitwę – w skupieniu i powoli. Choć bez nabożnej czci.

Czy jest zresztą miejsce na nabożną cześć w świecie, w którym ostatnią obroną jest cynizm? – zdaje się pytać Wanda, niegdyś okrutny sędzia i komunistyczna działaczka (zagrana przez bezbłędną Agatę Kuleszę), teraz w skupieniu patrząca na swoją siostrzenicę. Mimo wszystko tak – odpowiadają wielkie i zdziwione oczy Idy, która przecież wcale nie chciała niczego sprawdzać. Zmuszona przez siostrę przełożoną, niechętnie opuszcza klasztor, by odwiedzić swą jedyną żyjącą krewną. Ich spotkanie stanie się punktem wyjścia do wspólnej tułaczki w poszukiwaniu własnej tożsamości.
Ida (debiut Agaty Trzebuchowskiej), sierota wychowana przez zakonnice, musi bowiem wyjść poza bezpieczne mury klasztoru. Poznanie swojej ciotki to dla niej warunek złożenia ślubów zakonnych. Kilkudniowa wizyta  staje się jednak niespodziewanie inicjacją w świecie, którego okrucieństwo ledwie przeczuwała. To świat czarno-biały, złożony z lęków i bolesnych wspomnień, nieustannie ujarzmiany w obronie przed obłędem. To Polska lat sześćdziesiątych, czas rozliczeń i wciąż żywych koszmarów z przeszłości. Czas, kiedy wspomnienie wojny jest jeszcze namacalne, a zbrodniarzom można zajrzeć w oczy.  To straszna i nawiedzona ziemia. Być może nie ma dla Idy i Wandy innego sposobu na konfrontację z taką rzeczywistością, niż wywoływanie duchów i bolesna introspekcja.

W filmie Pawlikowskiego wszystko jest kontrastem, począwszy od monochromatycznych kadrów, a skończywszy na spotkaniu skrajnie różnych postaci. Czarno-biała konwencja nie wydaje się jednak niczym nachalnym, jest raczej naturalną konsekwencją subtelności, z jaką snuta jest narracja. Oczy Wandy zdają się co prawda  tym czarniejsze z rozpaczy, ale w niebie i na jasnej twarzy Idy jest tym więcej nadziei. Estetyczny minimalizm nie służy zresztą żadnym skrótom myślowym. Rzeczywistości powojennej Polski bliżej jest przecież do skali szarości, niż do czerni i bieli. Prostotę czyni Pawlikowski podstawowym środkiem wyrazu, bo to właśnie ona wydobywa najwięcej znaczeń. Starannie zaaranżowane, hipnotycznie długie ujęcia skłaniają do skupionej obecności i ogniskują uwagę na tym, co najistotniejsze.
Gra przeciwieństwami odbywa się także na poziomie fabuły. Niewinna i delikatna Ida, sierota wychowana przez zakonnice, okazuje się krewną zgorzkniałej i dekadenckiej Wandy, o której mówi się „krwawa”. Tak też niezachwiana wiara spotyka się z beznadzieją, ciekawość z rozczarowaniem, a niewinność z cynizmem. Ale i tu kontrasty okazują się jednak paradoksalnie twórcze. Dopiero one pomagają obu kobietom zdobyć się na odwagę, by udać się w rodzinne strony, wspólnie stanąć twarzą w twarz z katem ich krewnych i  dociec prawdy o tym, co zaszło w czasie wojny. To nie znalezienie miejsca pochówku stanowi jednak o wartości tej kilkudniowej tułaczki. Ida jest Wandzie potrzebna, by delikatnie otworzyć zakrzepłe rany, a szorstkość Wandy niezbędna, aby Ida zobaczyła świat takim, jakim jest. „Na co te śluby, jeśli nie wiesz, z czego rezygnujesz?” kpi sobie ciotka, ale jest może w tej kpinie niezamierzona mądrość.  Ida weźmie sobie te słowa do serca. W ciągu kilku dni zazna życia i dowie się, że wiara ma sens dopiero na przekór temu, co zastała.


Nie przywykliśmy do takiej wizji powojennej Polski, jaką w swoim filmie przedstawia Pawlikowski. Może trzeba, tak jak on, wrócić do kraju dopiero po wielu latach i zrekonstruować go z odległych wspomnień, by umieć dotknąć polskich traum bez popadania w patos. „Ida” przywołuje je z należną ostrożnością, a jednak zręcznie unika piętnowania czy idealizacji. Cierpienie, bieda i żywa pamięć o zbrodniach naturalnie współistnieją z jazzem i wódką. Pije się tu z bólu i tańczy przeciwko niemu. Pobożna Ida oddaje się zmysłowym uciechom w ciotczynych butach, a Wanda okazuje się naraz okrutnym sędzią i zrozpaczoną matką. Te przeciwieństwa są możliwe, bo taki jest też świat, z którego pochodzą. W takim świecie trudno wskazać winnych, bo zbrodnia nie zawsze oznacza karę, a ofiara czasem sama okazuje się sprawcą. To historia bez morału, bo nikt go nie zna. Być może największym triumfem tego filmu jest nasza frustracja, że nie możemy nikogo otwarcie ocenić. Ale tam, gdzie nie ma słów, mówi cisza. I może jest od słów nawet bardziej wymowna.
Aleksandra Jaszak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz