piątek, 13 grudnia 2013

"Wielki Liberace", reż. Steven Soderbergh

Podobno istnieje tyle obrazów człowieka, ile spojrzeń. Milan Kundera pisał, że „nasze ja jest zwykłym pozorem, nieuchwytnym, nie opisanym, niejasnym, podczas gdy jedyną rzeczywistością, aż zbyt łatwą do uchwycenia i do opisania, jest nasz obraz w oczach innych.” My jednak chcemy wierzyć, że jedyny prawdziwy nasz obraz to ten, który leży w naszej głowie i to od nas zależy, ile z niego odsłonimy, co dodamy, ulepszymy. Poczucie sprawowanej kontroli wikła nas w ciągłą walkę o zachowanie twarzy, a w przypadku osób powszechnie znanych jest to walka wręcz desperacka – o reputację, wpływy, a co za tym idzie – pieniądze.  Historią takich zmagań jest film „Wielki Liberace” Stevena Soderbergha.

Główny bohater to postać autentyczna. Władziu Valentino Liberace był amerykańskim pianistą o polsko-włoskich korzeniach (choć tego z filmu się nie dowiemy).  Pod koniec lat 30. zrezygnował z grania klasyki na rzecz muzyki popularnej i zaczął zyskiwać przychylność szerszej publiczności, co wkrótce zaowocowało ogromną sławą i milionami na koncie. Choć pianistą był pierwszorzędnym, bynajmniej nie ten fakt przeważył o jego sukcesie, ale niespotykana sceniczna charyzma i pełna przepychu oprawa show. „Co za dużo, to bajecznie” – twierdził, a jego talent ginął pod tonami piór i cekinów obficie zdobiących koncertowe kostiumy.
Obraz Soderbergha skupia się na ostatnim okresie życia Liberace’a  i jego sześcioletnim związku ze Scottem Thorsonem, oficjalnie zatrudnionym na stanowisku „sekretarza” artysty. Homoseksualizm Liberace’a był bowiem pilnie strzeżoną tajemnicą, której ujawnienie groziło w najlepszym wypadku utratą publiczności (większość z niej stanowiły wszak kobiety), w najgorszym – medialnym linczem, na jaki w tamtych czasach musiały być przygotowane osoby o odmiennej orientacji.  

Soderbergh dowodzi, że istniało dwóch Liberace:  charyzmatyczny , pewny siebie showman, który z wdziękiem i wirtuozerią zabawiał publiczność, po zejściu ze sceny stawał się zakompleksionym paranoikiem, przekonanym o tym, że każdy chce go wykorzystać. Nie było to zresztą całkiem pozbawione przesłanek – zbytek, jakim się otaczał przyciągał pazernych ludzi, liczących na beztroskie i przyjemne życie u boku jednej z największych gwiazd owych czasów.
Scott obudził nadzieję, że tym razem będzie inaczej. Kochanek, syn, przyjaciel – pełen wachlarz jego ról miał wypełnić pustkę w życiu Liberace’a, który z goryczą powtarzał, że „nawet wśród tłumu czuje się sam” i niczego nie pragnął tak, jak prawdziwego, bezinteresownego uczucia. Grający go Michael Douglas przebrany w cekiny miał zadanie niełatwe – zagrać poważną rolę w tak niepoważnej charakteryzacji to sztuka. Łatwo można popaść w śmieszność i choć Douglas szarżuje na granicy brawury, to jego przejaskrawiona interpretacja idealnie wpisuje się w stylistykę filmu, który mimo wzorcowego materiału do stworzenia melodramatu, mówi językiem groteski. Nie brakuje tu bowiem scen wywołujących salwy śmiechu (świetny wątek z Robem Lowem w roli chirurga plastycznego), ale jest to humor niezwykle ironiczny, obnażający zagubienie bohaterów i ich życiową pustkę.

Scott jest postacią nieco mniej interesującą, a przemiana jaką przechodzi jest dość łatwa do przewidzenia. Błąkający się całe życie po rodzinach zastępczych młody chłopak, wchodzi do domu Liberace’a z głową pełną planów i marzeń, ale nie potrzebuje dużo czasu, by je porzucić na rzecz luksusowego, łatwego życia. Jest do tego stopnia podporządkowany, że gdy kochanek funduje mu operacje plastyczne, mające go do niego upodobnić, nie protestuje ani słowem.  „Naśladownictwo najwyższą formą uznania” – stwierdza chirurg, a Scott przyjmuje to pochlebstwo z dumą by pewnego dnia stwierdzić, że stracił wszystko: nawet własną twarz.
Być może niezbyt odkrywcza to refleksja, gdyż zbyt często przewija się w biografiach „sławnych, bogatych, a mimo to nieszczęśliwych”, jednak sposób w jaki Soderbergh do niej dochodzi jest absolutnie nie do podrobienia.  Balansując na granicy kiczu, buduje świat, gdzie wszystko jest wyolbrzymione i przesadzone: nadekspresyjna gra aktorów, ich ubrania, wyglądające raczej jak przebrania, barokowy wystrój rezydencji Liberice – wszystko to kreuje wrażenie teatralności i nie pozwala oprzeć się przeświadczeniu, że bohaterowie tej sztuki grają zbyt wiele ról i sami już nie wiedzą, co to znaczy „być sobą”.


Wiktoria Jakubowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz