sobota, 11 maja 2013

"Panaceum" - recenzja ścieżki dźwiękowej



Chłodno, czyli z uczuciem

Oglądając ostatnie filmy Stevena Soderbergha, trudno uwierzyć, że zdarzało mu się tryumfować w Cannes i na oscarowej gali. Owszem, wciąż widać jak sprawnym jest reżyserem, jednak jego kolejne obrazy zdają się niewiele znaczącymi błahostkami – połyskliwymi, pełnymi gwiazd, ale pozbawionymi większej wartości. Takie jest „Panaceum”, solidny, lecz komiksowo płaski kryminał. Co prawda wrażenie robią fabularne i stylistyczne przewrotki, jednak w swej istocie to tylko zabawa do szybkiego zapomnienia. Na szczęście nieco inaczej rzecz ma się z napisaną doń muzyką.

Skomponował ją Thomas Newman. To nie pierwsze spotkanie tego twórcy z Soderberghiem. Panowie pracowali już razem przy „Erin Brockovich” i „Dobrym Niemcu” z niezłym (przynajmniej dla Newmana) skutkiem. Styl tego kompozytora sporo się jednak w ostatnich latach zmienił. Trudno odnaleźć w nim dziś tradycyjne konstruowanie tematów, nie ma też właściwie klasycznej melodyjności. Zamiast tego królują gęste, rytmiczne tekstury, w których liczy się przede wszystkim samo brzmienie. „Panaceum” świetnie nadaje się do ilustracji w takiej właśnie konwencji. Cechuje go bowiem oniryczna atmosfera, szczególne znaczenie ma zaś starannie budowane napięcie i poczucie niepewności.

Ścieżka dźwiękowa rozwija się niezmiernie wolno. Kolejne utwory oparte na powtarzalnych, sennych frazach łagodnie, lecz konsekwentnie tworzą poczucie wyobcowania. Nieśpieszny rytm emanuje chłodem, ale można w nim odnaleźć zaskakującą słodycz. Nie bez przyczyny Newman uchodzi za jednego z najbardziej empatycznych kompozytorów w Hollywood. Nawet tutaj przy muzyce tak zdawałoby się bezosobowej udaje mu się wydobyć tęskną uczuciowość.

Szczególnie słychać to w utworze „Relativity”. Jest w nim owa beznamiętna apatia, ale sama podstawowa fraza, przypominająca melodyjkę z pozytywki, ma w sobie ciepłą łagodność. Subtelny liryzm wzmacniają też w niektórych utworach delikatne wokalizy („Very Sick Girl”), które humanizują chłodne, oparte na perkusjonaliach i elektronice minimalistyczne brzmienie. Podobne znaczenie ma pojawiająca się czasem gitara („Salt Water”). Newmana, mimo pewnych podobieństw, nie charakteryzuje matematyczna precyzja mistrza minimalizmu Philipa Glassa, który ze sztywnej struktury pętli wydobywa agresywny dramatyzm. W muzyce twórcy „American Beauty” więcej jest luzu, a i warstwę emocjonalną cechuje pewne wyciszenie.

Ogólną senność materiału przełamują nieliczne pospieszne utwory, mające na celu przede wszystkim wywołanie napięcia (np. „Another Acquittal”). Ich nerwowy rytm rozmywa się jednak w zapętlonej powtarzalności. Ostatecznie emocjonalna amplituda pozostaje płaska. Cechą „Panaceum” jest właśnie niemal ostentacyjna nieróżnorodność. Poszczególne smaczki kryją się w ledwo zauważalnych zmianach barwy, nieco odmiennym rozłożeniu akcentów – pulsującym rytmie („Allison Finn”), czy tak charakterystycznym dla tego kompozytora dyskretnym wejściem fletu („Salt Water”). Znajomość filmu pomaga wychwycić inne błyskotliwe drobiazgi, jak chociażby imitację bicia serca w „Knife”.

Przebrnięcie przez płytę ze ścieżką dźwiękową wymaga jednak nieco cierpliwości. Jej nieśpieszność budzić może zniecierpliwienie, a skromność środków, zarówno pod względem budowania narracji poszczególnych utworów, jak i samej aranżacji pewien niedosyt. Co prawda Newman zawsze wolał niewielkie zespoły wsparte elektroniką od błyszczących przepychem orkiestr, jednak jego zamiłowanie do ascezy, jakkolwiek uzasadnione charakterem filmu, zawsze odbywa się kosztem atrakcyjności samej muzyki w samodzielnym odsłuchu. Tym niemniej jest to praca znacząco mniej hermetyczna od chociażby ubiegłorocznego „Skyfalla”. Fabuła oparta na kryminalnej intrydze, a nie efektownej akcji wydaje się środowiskiem dla tego kompozytora znacznie bardziej naturalnym i to słychać. Muzyka płynie ze zdecydowanie większą swobodą. Newman w mniejszym stopniu skupia się na detalach, brzmieniowych ekwilibrystykach, ma natomiast wyraźną wizję całości, która prowadzi miejscami do rozmycia się poszczególnych utworów, ale pozwala obronić się ścieżce dźwiękowej jako wewnętrznie spójnej.

Właśnie ta ostatnia cecha szczególnie pozytywnie wyróżnia „Panaceum” na tle pozostałych prac Newmana, jakie napisał w ostatnich latach. Pomaga tu nieco fakt, iż płyta jest krótka, a dzięki temu bardziej esencjonalna. Można trochę marudzić na pewną wtórność, wyraźnie dają o sobie znać echa „Aniołów w Ameryce”, chociaż miłośnicy tego kompozytora raczej się na to skojarzenie ucieszą. „Anioły...” pozostają bowiem najlepszą pracą w jego dorobku. Więcej wątpliwości budzą wyraźne zbieżności z dziełami Bruno Coulaisa („Oceany”, „Sekret księgi z Kells”), zwłaszcza w wykorzystaniu perkusjonaliów. Tym niemniej „Panaceum” pozostaje niebanalną propozycją, bardzo dobrze wypadającą w filmie i lepiej niż można byłoby się tego spodziewać na płycie. To jeszcze nie szczyt możliwości Thomasa Newmana, ale bardzo obiecująca jego zapowiedź.

Jan Bliźniak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz