czwartek, 7 lutego 2013

63rd Berlinale: Kar Wai - Człowiek demolka

The Grandmaster”, najnowszy film Wonga Kar Waia, który otworzył tegoroczne Berlinale, spotkał się z mało wylewnym przyjęciem berlińskiej publiczności. Nic w tym dziwnego – powstające pięć lat (a planowane wiele dłużej) dzieło twórcy „Chungking Express” to zwrot o 180 stopni w jego twórczości. Z europejskiego punktu widzenia niekoniecznie zrozumiały.

Zamiast liryki – epika. W miejsce języka przełamującego kulturowe bariery, hermetyczny kod kolejnych stopni wtajemniczenia wojownika („64 pięści”, zjednoczenie stylów „Xingyi" i "Bagua"). Została tylko miłość do detalu i mistrzowska plastyka zdjęć. Jednak pięknie oświetlony i skadrowany świat pozostaje pusty.

The Grandmaster” opowiada o legendarnym w świecie sztuk walki mistrzu Ip Manie – który uczył kung fu samego Bruce’a Lee. Ip Manowi przyszło żyć wielu zupełnie różnych epokach - czasach rozpadu chińskiego cesarstwa, chaosu walczących o panowanie „warlordów”, inwazji japońskiej i przegranej Japończyków w II wojnie światowej, czy w końcu wojny domowej między konserwatywnym Czang Kaj-szekiem, a komunistycznym Mao Zedongiem. W zmieniającym się świecie walczą także mistrz Ip Mana – Gong Baosen (Wang Qingxiang), jego córka Gong Er (Ziyi Zhang), a także paktujący z krwiożerczymi Japończykami, samozwańczy następca Wielkiego Mistrza - Ma San (Zhang Jin).




Zaczyna się brawurowo – Ip Man w białym kapeluszu (Tony Leung, policjant 633 w „Chungking Express” i odtwórca głównej roli w „Spragnionych miłości”) rozprawia się w strugach deszczu z dziesiątkami ubranych na czarno wrogów. Gruchotane w zwolnionym tempie kości, wielometrowe skoki przypominają, nie bez przyczyny, połączenie „Matriksa” z „Przyczajonym tygrysem, ukrytym smokiem” – choreografią w „Grandmasterze” zajmował się nie kto inny jak Yuen Woo-ping, legendarny twórca, który pracował m.in. przy „Kill Billu”, a sam wyreżyserował kultowego „Pijanego mistrza”.

Niestety między umilającymi czas waleczno-baletowymi figurami nic nie ma. Kar Wai rozpaczliwie próbuje budować jakąś namiastkę emocji i dramaturgii (np. Ip Man długi czas wspomina jedyne spotkanie z Miss Gong, z którą starł się w walce i unosił w powietrzu centymetry od jej twarzy), jednak z życiorysu, którym można byłoby obdzielić kilka osób powstał zaledwie szkic. Nad burzliwymi losami mistrza reżyser przelatuje w szybkim tempie – akcję zastępując, tłumaczącymi przebieg wydarzeń napisami. Nie pomagają bohaterowie – epiccy, nieśmiertelni i czarno-biali niewiele nas obchodzą.




Tak naprawdę nic się zmienia w życiu mistrza – dymy kadzideł i mgłę zastępuje para buchająca z  przejeżdżających japońskich pociągów wojennych, japońskie flagi pojawiają się i szybko znikają w „Złotej Sali” klanu. Bohater do końca pozostaje niezłomny i niepokonany – nawet gdy jego rola przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie i będzie zmuszony uczyć swojej sztuki za grosze. Zresztą przez ten ostatni okres, Kar Wai przemyka zupełnie chyłkiem, ani słowem nie wspominając o tym, że to z powodów ideologicznych przeciwny komunistom mistrz przeprowadził się do niezależnego od ludowej władzy Hong Kongu.

Po konferencji prasowej Jury, na której Wong Kar Wai mądrze podkreślał rolę „doceniania, a nie oceniania” ze smutkiem znajduje w jego nowym, wyczekiwanym przez wielu dziele, niewiele elementów wartych docenienia. Jedynymi momentami, które nadają powierzchownemu obrazkowi głębi, są sceny, w których mistrz, jego rodzina, inni członkowie klanu pozują do grupowych fotografii. Stopklatka lepiej niż akrobatyczne tańce zmusza do refleksji nad zmieniającym się światem i jego priorytetami.

Choć Kar Wai pierwotnie chciał nakręcić film o Bruce'ie Lee, jego patronacką obecność nad dziełem zasugeruje jedynie na końcu. Obawiam się, że film-hołd dla kung fu wcale nie musi spodobać się wielbicielom gatunku – walki szybko stają się schematyczne (łatwo przywyknąć do opierającego detalem sposobu obrazowania Kar Waia), a ich kaskaderska sztuczność może odrzucić wielbicieli kina spod znaku „Wejścia smoka”.

Być może Kar Wai będzie kolejnym reżyserem wciągniętym w machinę wysokobudżetowego chińskiego kina historycznego – podobnie jak twórca „Zawieście czerwone latarnie” Yimou Zhang, który od kilku lat tworzy widowiska rozgrywające się w cesarskich Chinach, a ostatnio zrealizował tematycznie odmienne „Kwiaty wojny”, które mieliśmy okazję oglądać na ostatnim Warszawskim Festiwalu Filmowym. „Kwiaty wojny” i „The Grandmaster” to nowy trend - chińscy filmowcy zwracają się w stronę historii najnowszej. Robią to jednak w sposób zupełnie gładki, przez władzę licencjonowany wielkimi budżetami, tak by przypadkiem nie powiedzieć czegoś ideologicznie kontrowersyjnego albo ważnego. Wielka szkoda.

FILM OTWARCIA: „The Grandmaster”, reżyseria Wong Kar Wai, obsada: Tony Leung, Ziyi Zhang, Chang Chen, Zhao Benshan, Xiao Shenyang, 2013

Krystian Buczek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz