Ingmar Bergman z pogardą wypowiadał się o niektórych swoich filmach, określając je mianem bergmanów. Miał na myśli te obrazy, które były za bardzo zamknięte w jego własnym stylu. Trzeba przyznać, że cechował go spory samokrytycyzm. Określał bowiem mianem bergmana m. in. „Jesienną sonatę”, ale najwyraźniej czuł, iż jako reżyser powinien wciąż podążać naprzód. Nie tylko o sobie i swoich dziełach mówił w ten sposób. Podobnie określał późne filmy Federico Felliniego czy Andrieja Tarkowskiego. Można się z jego surową opinią nie zgadzać, lecz niewątpliwie dotknął ważnego problemu, który dotyka właściwie wszystkich reżyserów o wyrazistym stylu filmowania i pewnych intelektualnych obsesjach – są chwile lub całe okresy w ich twórczości, kiedy stoją w miejscu, opowiadając wciąż o tym samym za pomocą zbliżonych środków.
Czy nie to przecież zarzucane jest często Woody’emu Allenowi, który między jednym a drugim świetnym filmem potrafi stworzyć pięć średnich allenów? Cóż innego można napisać o ostatnich obrazach Tima Burtona, jak nie to, iż w kółko kręci burtony. Przykłady można mnożyć. Ich skutek jest dwojaki. Z jednej strony zadeklarowani miłośnicy danych reżyserów są całkowicie usatysfakcjonowani, z drugiej zaś ich filmy stają się coraz bardziej jałowe i niepotrzebne. Ten problem w dużej mierze dotyka ostatniego dzieła Wesa Andersona „Kochankowie z księżyca”.
To nie jest pierwszy anderson w jego karierze. Już „Podwodne życie ze Stevem Zissou”, a zwłaszcza „Pociąg do Darjeeling” wskazywały na zmęczenie materiału. Świetnie rozpoznawalny styl reżysera, który urzekał w „Rushmore” i „Genialnym klanie” już się trochę zużył, zaś pod względem intelektualnym twórca ten znalazł się w ślepym zaułku.
Zasadniczo rzecz biorąc, „Kochankowie z księżyca” mają wszystko, by z łatwością zdobyć widza – pełną znanych i lubianych aktorów obsadę, sporo autentycznie zabawnego humoru, ale przede wszystkim atmosferę. Anderson twórczo odtwarza lata 60. ubiegłego wieku. Bawi się trochę ówczesnym stylem, ubarwiając go i zniekształcając tak, aby nie tyle odtworzyć rzeczywistość, ale by zmienić go w postać miłego wspomnienia. Stąd unosząca się nad tym obrazem ciepła, nostalgiczna aura, która każe z sympatią patrzeć na w gruncie rzeczy bolesne perypetie bohaterów.
Tym razem na pierwszym planie są dzieci – para zakochanych w sobie dwunastolatków. To kolejny rozczulający (i trochę pretensjonalny) chwyt, nic przecież nie jest równie urzekające jak pierwsza, niewinna miłość. Znacznie ciekawsi są jednak próbujący przeszkodzić im dorośli – barwna galeria życiowych rozbitków, osób niedojrzałych i emocjonalnie nie dających sobie w życiu rady. To oni muszą zrozumieć, czym jest miłość i zaakceptować ją, a w ten sposób zaakceptować innych oraz, co może ważniejsze, samych siebie.
Wszystko to bardzo szlachetne, ale i niemiłosiernie wtórne, a co gorsza niezbyt emocjonujące. Anderson wkleił swoje ulubione wątki i puścił je w ruch, ale zapomniał dodać im życia, przez co znaczna część filmu przebiega dość mechanicznie, zaś liczne postaci nie wykraczają, mimo odtwarzających ich znakomitych aktorów, poza mocno stypizowane fasady. Dopiero gdy wszystko zbliża się do wielkiego finału, emocjonalna śruba zostaje dokręcona, a w bohaterach pojawia się nieco głębi. Trochę już jednak na to za późno.
Mimo tych licznych wad, „Kochankowie z księżyca” bronią się perfekcją samych środków produkcji. Fantastyczna jest scenografia będąca głównym elementem kreującym ową rozkosznie nostalgiczną atmosferę, a także współgrające z nią jasne, kolorowe kostiumy. Niesamowicie brzmi czasem muzyka, zarówno oryginalna, jak i źródłowa, która wnika głęboko w strukturę filmu i ma niebanalne znaczenie dla jego rytmu. Wreszcie cały czas budzi podziw sposób, w jaki Anderson rozbraja patos absurdalnym humorem.
Przy poprzednim filmie tego reżysera, „Fantastycznym panu Lisie”, stałość poruszanych przez niego tematów i powtarzalność stylu filmowania była niwelowana przez nietypową dlań formę animowaną. Przy „Kochankach z księżyca” takiej formuły nie ma, przez co objawia się w pełnej krasie fakt, iż zarówno styl, jak i tematy nieco się zużyły. Anderson, ku uciesze swoich fanów, nakręcił andersona. Może jeszcze nie na tyle jałowego, by się jakoś specjalnie martwić, lecz z pewnością na tyle wtórnego, by przyglądać się jego kolejnym dziełom z uwagą i niepokojem, bo jeśli ma kiedyś jeszcze nakręcić genialny film, który zjedna mu również mniej przychylną jego stylowi widownię, musi się koniecznie na nowe formy i idee otworzyć.
Jan Bliźniak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz