środa, 22 sierpnia 2012

Złota Piątka (odc.9)


„My fellow Americans…”, czyli najciekawsze Przemówienia Prezydenta Niektórzy kinomani są jak Amelia – lubią proste przyjemności. A najprostszą z nich są filmy katastroficzne. To jak oglądanie Bonda: wiadomo, co się stanie, kto przeżyje i kto zginie. Widziałeś jeden – widziałeś wszystkie. Kino katastroficzne ma jednak jedną przewagę – posiada Scenę Przemówienia Amerykańskiego Prezydenta(w skrócie SPAP). Jest jak scena pocałunku w deszczu w komedii romantycznej – podobno można nakręcić film bez niej, ale nikt jeszcze nie spróbował. Jeśli życiu pewne są tylko śmierć i podatki, to w kinie hollywoodzkim mamy pewność, że w chwili zagrożenia usłyszymy krzepiące orędzie aktualnego lokatora Białego Domu. Czy leci w nas kometa, czy zalewają fale, wiemy jedno - prezydent przemówi by wzruszyć i dodać otuchy. Paradoksalnie, mimo iż stanowi synonim filmowej sztampy, SPAP często jest w wielkobudżetowych produkcjach jedynym momentem, podczas którego wstrzymujemy oddech. Nie, kiedy kosmici wysadzają Empire State Building, a Japończycy Pearl Harbor, ale właśnie wtedy, gdy jeden człowiek zasiada przed mikrofonem, a cały świat wstrzymuje oddech. To też najbardziej kliniczny sprawdzian warsztatu i umiejętności reżysera: albo przejdą Cię ciarki, albo nie. Albo sięgniesz po chusteczkę, albo zerkniesz na zegarek. Zapraszam więc na subiektywne zestawienie najciekawszych SPAP z ostatnich lat. Armageddon, reż. M. Bay, w roli prezydenta Stan Anderson
Cytat: “Dreams of an entire planet are focused tonight… on those 14 brave souls… traveling into the heavens”

Mój osobisty faworyt i wzorzec z Sevres dla wszystkich innych SPAP. Czemu? Wspaniale napisana przemowa – Barack Obama mógłby się uczyć. Ale Bay nie skupia się na prezydencie – to nie o niego tu chodzi. W ciągu 3 minut przy akompaniamencie jego słów (i patetycznej muzyki Trevora Rabina) uwypukla w kilkudziesięciu wypieszczonych kadrach wszystkie dramaty bohaterów (żegnająca Afflecka Liv Tyler, zestresowany Thornton). Mnoży miejsca i pocztówkowo piękne ujęcia, ale zachowuje rytm i wspaniale buduje napięcie, aż do kulminacyjnego: „It’s not a salesman, it’s your daddy”. Wzruszające. Dzień Niepodległości, reż R. Emmerich, w roli prezydenta Bill Pullman
Cytat: (…) the 4th of July will no longer be known as an American holiday, but as the day when the world declared in one voice, 'We will not go quietly into the night! We will not vanish without a fight! We're going to live on, we're going to survive (…)


W najbardziej epickim z epickich filmów, opus magnum kina hollywodzkiego lat 90. Emmerich przedstawia całkowicie odmienne podejście do SPAP. Przede wszystkim skupia się na przemawiającym, co wychodzi na dobre – to najlepsza aktorsko mowa ze wszystkich zaprezentowanych. Pullman przekonująco wciela się w rolę „prezydenta – wojownika”. Ludzkość jest zdziesiątkowana, ale to nie spicz z gatunku „miej nas Boże w opiece”. Raczej „do ataku, na pohybel!”. Wszystko na tyle sugestywne, że sam chętnie wsiadłbym do F-16, by dziesiątkować kosmitów. Mroczna tonacja i nastrojowa muzyka dodają scenie charakteru. Dzień Zagłady, reż. M. Leder, w roli prezydenta Bóg Morgan Freeman Cytat: “So now...let us begin.”

Jeśli miałbym się dowiedzieć, że świat skończy się za tydzień, chciałbym to usłyszeć od Morgana Freemana. Do podobnego wniosku doszła Mimi Leder, kręcąc w 1998 „Dzień Zagłady”. Doceniając jego aktorskie walory przewidziała w scenariuszu aż dwa przemówienia – pierwsze, gdzie z godnym podziwu spokojem informuje obywateli o nadciągającym końcu świata i drugą, w której na tle odbudowywanego Kapitolu ogłasza początek odbudowy kraju. Za samego Freemana należy się punkt. Drugi za ciekawy pomysł inscenizacji. Cała przemowa nakręcona w długim i eleganckim master shoot’cie, w kulminacyjnym momencie skontrowanym planem ogólnym. Solidna robota. Pearl Harbor, reż. M. Bay, w roli prezydenta Jon Voight Cytat: “Yesterday, December 7, 1941 - a date which will live in infamy (…)”

SPAP, która zapisała się nie tylko w historii kina, ale po prostu w historii. W amerykańskich podręcznikach pod rozdziałem „Infamy Speech” – Amerykanie przystępują do II Wojny Światowej. Jak poradził sobie Michael Bay z tak wielką odpowiedzialnością? Średnio. Powtarza stare, sprawdzone chwyty z „Armagedonu” przeplatając przemówienie Roosvelta przebitkami ze zbombardowanego przez Japończyków Pearl Harbor. Niby to samo, ale nie tak samo. Jak powiedziałby Włodzimierz Szanarowicz „poprawnie, acz bez błysku”. 2012, R. Emmerich, w roli prezydenta Danny Glover Cytat: Brak

Na niechlubnym, ostatnim miejscu „2012”, czyli znów Emmerichowi zachciało się końca świata. Film średni i wbrew pozorom nie dlatego, że przez 2 godziny obserwujemy jak odhaczane są kolejne obowiązkowe przystanki w scenariuszu filmu katastroficznego. Przeciwnie, to właśnie jeden z tych gatunków, gdy igranie z żelaznymi regułami konwencji często kończy się tragicznie. I tak Emmerich postanowił, że w jego SPAP-ie prezydent będzie inny niż wszyscy. Smutny, przygnębiony, pogodzony z losem. To nie mogło się udać – takich rzeczy miłośnicy filmów katastroficznych (ze mną na czele) nie chcą oglądać. Glover jako jedyny wygłasza przemówienie na siedząco – poważne faux pax. Jakby tego było mało, używa słów, których amerykański prezydent nie ma prawa używać: „this is the last time I speak to you”, „we are stepping into the darkness”, a przede wszystkim „we cannot”. Co to ma być? Jak to „we cannot”? Yes we can!

Tomek Cirmirakis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz