piątek, 25 maja 2012

"Uwodziciel", reż. Declan Donnellan, Nick Ormerod


ZAWÓD: UWODZICIEL


Wybierz pozycję z półki klasyki światowej literatury. Dodaj trzy doskonałe, choć bardzo różnorodne aktorki i jedno bożyszcze tłumów. Dopraw to kostiumami Paryża okresu Belle époque. Z braku odpowiedniej metafory kulinarnej po prostu posadź na fotelu reżyserskim duet odpowiedzialny za międzynarodowy sukces pewnego zespołu teatralnego. Przepis wydawałoby się na mieszankę wyśmienitą, ale tylko w teorii. W praktyce może wyjść niestrawna.


Georges Duroy (Robert Pattinson), niezbyt majętny wojak, który właśnie zawitał do Paryża, może nie posiada żadnych talentów ani wyróżniających go z tłumu kompetencji, ma za to duży bagaż ambicji, by zrobić jakąś, jakąkolwiek (wojak nie należy do wybrednych) karierę, a także urok osobisty na niespotykaną skalę. Tak w zamierzeniu zarysowuje się sylwetka centralnego bohatera „Uwodziciela”, tytułowego Bel Ami, który zrodził się na kartach balzakowskiej w swym charakterze powieści de Maupassanta ponad sto lat temu. W filmie niezwykły szarm jakim emanuje Duroy zostaje opisany w jednej scenie – córka jego kochanki obdarza go uściskiem, czego normalnie nie ma w zwyczaju robić. I na tym beztroskim geście małej dziewczynki niestety się kończy. Twórcy zdają się pokładać bezgraniczną ufność w obecność Roberta Pattinsona na ekranie, jako gwaranta wystąpienia pewnej określonej aury, nie biorąc pod uwagę, iż przypuszczalnie nawet jeśli zapewnić mu kompanię w postaci pozostałych zgrabnych panów z czołówki listy najseksowniejszych mężczyzn magazynu People nie udałoby się celu tego osiągnąć. Samo bycie bowiem, nawet jeśli oznacza bycie wybitnie przystojnym, nie jest w stanie zapewnić napięcia, a tego, szczególnie erotycznego, które miało stanowić mechanizm napędowy wypadków fabularnych, jest w filmie jak na gorzkie lekarstwo. Miały być seks, władza i walka o kapitał, a jest – powracając do metafory kulinarnej dzięki uprzejmości pana Jeremiego Przybory – z pieszczot dwója i nieudana galareta z ryb. Jak na obraz składający relację z losów mężczyzny, którego największy atut stanowi swoista umiejętność sprowadzania majętnie sytuowanych kobiet na manowce pozamałżeńskiego romansu (z drobną domieszką przedsiębiorczości podszytej seksualnym oportunizmem) film zadziwia całkowitym brakiem wszelakiej seksualności czy sensualności. Proszę nie dać się zwieść tytułowi – uwodziciel nie będzie uwodził („Uwodziciel” też nie), a jego niewyrażalne wręcz oddziaływanie na płeć przeciwną transformujące ją w prężące grzbiety kotki w rui ma być tu rozumiane per se. Nie uświadczymy tu więc zalotów ściskających wnętrzności, rodzącej się niespokojnej chemii, nawet tej z perfidią sfabrykowanej wyłącznie na potrzeby wykorzystania koneksji kochanki – sercowe podboje można streścić w metodzie tak zwanej krótkiej piłki. Bohater natomiast nie ma w sobie nic z elektryzującego enfant terrible czy diabolicznego wyrafinowanego łotra. Bohater nie ma w sobie nic - kropka. Nawet przepoczwarzenie jakie zajdzie w nim podczas seansu, przydające mu bardziej drapieżnego pazura (sceny konfrontacji Duroy z manierycznie rozhisteryzowaną Virginie graną przez Kristin Scott-Thomas zasługują na chwilowe skupienie uwagi) nie powstrzymuje narastającego pytania plasującego się na wręcz dziecięcym poziomie odbioru dzieła filmowego, pytania, które niestety pozostanie bez odpowiedzi – jak u licha to możliwe, że przeklęte elity Paryża zwykle tak skrzętnie strzegące wejścia do swego ciasnego wianuszka z taką łatwością dopuszczają tego człowieka do drzwi swych domów, a w szczególności sypialni?


Być może ów stan rzeczy ma swe faktyczne źródło jeszcze na kartach powieści – niezależnie od zasadności tej teorii widzowie oddający się lekturze już nie książki, a samego filmu mogą boleśnie odczuć na skórze ogrom charakterologicznej próżni wyzierającej z bohatera, która w tym samym czasie śmiało może współzawodniczyć z pustką zarysowującą się na twarzy grającego aktora. Z trudem orzec, kto zagubił się bardziej – Georges Duroy na salonach paryskiej burżuazji czy Robert Pattinson na planie filmowym. Proszę mnie nieopatrznie źle nie zrozumieć - nie należę do adwersarzy aktora jako reprezentanta sagi, która uczyniła go smakowitym kąskiem dla dziewcząt i seksualnie skonfundowanych chłopców; wydaje się jednak, iż usilne próby dowiedzenia przed światem i samym sobą, że jest w stanie sprostać bardziej wymagającej kreacji mają niewielkie szanse powodzenia przy doborze ról takich jak Georges Duroy czy Jacob z „Wody dla słoni”, które jedynie wpychają go bardziej w głąb szuflady, z której próbuje się wydostać. A nuż występ w „Cosmopolis” Davida Cronenberga, które w dniu polskiej premiery „Uwodziciela” zostanie zaprezentowane na festiwalu w Cannes pomoże przełamać dotychczasowe emploi i okaże się upragnionym kamieniem milowym, który uciszy zgryźliwych krytykantów. Jeśli sam Cronenberg jest gotów obdarzyć młodzieniaszka takim kredytem zaufania to właściwie kim jesteśmy my, by się z tym spierać? 


Roberta Pattinsona można kochać, można go też nienawidzić, ale na pewno nie należy obwiniać za całe zło ekranowego świata. Niezależnie od rozmiaru jego potencjału aktorskiego na planie filmu „Uwodziciel” niewątpliwie zabrakło silnej reżyserskiej dłoni, która powiodłaby go wraz zresztą ekipy za sobą w kierunku porządnie wykonanej roboty. Debiutujący w kinie Declan Donnellan i Nick Ormerod, założyciele grupy Cheek By Jowl, słyną z pełnych dynamizmu i napięcia interpretacji klasyki na deskach teatru – na nasze wspólne nieszczęście tej ożywczej energii nie udało się przetransponować na świat ich filmu. Na ekran zdążyła przeniknąć natomiast sama teatralność, rozumiana tutaj jako brak naturalność czy wręcz już prozaiczną sztuczność, dająca wrażenie obserwowania nie realnego życia, a jedynie statycznej dekoracji ulepionej z papierowej masy.


W tym miejscu rodzi się jednak wątpliwość, czy nawet najbardziej doświadczony reżyser poradziłby sobie z okiełznaniem scenariusza o konsystencji, nie przymierzając, sita, który budził nieustępujący niepokój, czy przypadkiem nie zapadło się w kinowym fotelu, może nie tyle w sen zimowy, co przynajmniej w krótką wiosenną drzemkę. A to za sprawą dźwięczących wręcz w uszach braków w tkance łącznej pomiędzy kolejnymi wypadkami na ekranie. Kuriozalne skróty fabularne pospiesznie poganiają bohaterów i zdarzenia w kierunku finału, kompletnie ignorując zasadę jakiejkolwiek ciągłości przyczynowo-skutkowej. Na ile konstrukt ten wynika z kształtu literackiego pierwowzoru ponownie pozostawiam ocenie osób, które czytały powieść se Maupassanta – obraz filmowy ma jednak tę właściwość, iż rządzi się prawidłami autonomicznymi i grzanie się w bliskości literackiego arcydzieła momentami może nie być w stanie zrekompensować drażniących luk w logice zdarzeń. A jeśli na dobitkę ten durszlakowy szkielet przybierzemy dramatycznymi zbliżeniami i zbitkami montażowymi godnymi południowoamerykańskiego tasiemca najpodlejszego sortu, jak to ma miejsce w przypadku „Uwodziciela”, efekt końcowy otrzymamy co najmniej odrobinę pokraczny.


Tym bardziej frapuje fakt, iż ten nieudolny od strony warsztatowej film stara się unieść na swych barkach ciężar krytyki społecznej wyniesionej jeszcze z powieści, mającej w założeniu znaleźć w tym miejscu przełożenie na grunt nam współczesny. I tak więc możemy doszukiwać się tu zarówno komentarza do brudnych zagrywek politycznych, rozważań nad kulejącą etyką dziennikarską czy nawet surowej oceny konsumpcjonizmu jako formy bytowania – ambitnie, nieprawdaż? Zagadnienia te zostają jednak zaledwie po macoszemu poklepane po łebkach, co zaskakująco stanowi raczej na korzyść dla filmu, pozwala bowiem uniknąć szarpiącego nerwy moralizatorstwa, co niestety nie powiodło się w przypadku kontekstu quasifeministycznego wypływającego na pierwszy plan, przyjmującego przy tym obły kształt niczym z podręcznika dla pensjonarek. Przywołując klasykę – to męski świat. Męski świat jest zły, przede wszystkim dlatego, że jest męski, ale też przy okazji dlatego, że rządzi się bezwzględną regułą silniejszego, ewentualnie bardziej majętnego. Wartość za to miałby tym bardziej wątpliwą, gdyby nie płeć piękna, która do perfekcji opanowała subtelną sztukę dyskretnego pociągania za odpowiednie sznurki. Równocześnie jednak te same potężne szare eminencje, o których mowa, uginają swe kolana przed Georges'em Duroy niemniej entuzjastycznie niż współczesne podlotki przed Robertem Pattinsonem, ochoczo wspierając go w spacerze po drabinie społecznej hierarchii, której szczeble wyznaczają zaspokojone ciała kolejnych kochanek. Niemniej jednak owe portrety kobiece są w filmie konstruowane pewniejszą ręką niż sylwetki męskie (w szczególności sylwetka wiodąca), choć nadużyciem byłoby stwierdzenie, że wypadają one solidnie per se. Zdaje się jednak, iż większość widzów będzie w stanie upodobać sobie przynajmniej jedną faworyt(k)ę, bo w gruncie rzeczy jest w czym przebierać: pełna wyrozumiałości delikatna Christina Ricci, wyemancypowana i władcza Uma Thurman czy niepozorna Kristin Scott-Thomas. Na deser na stole pojawi się także córka tej ostatniej grana przez Holliday Grainger.  


Obrana w filmie wizja zawodu profesjonalnego uwodziciela sprawia jedynie, że „Uwodziciel” profesjonalnie zawodzi na całej linii. Reżyseria, scenariusz, zdjęcia – kolejne elementy filmu toną w rozprzestrzeniającym się jak okiem sięgnąć morzu warsztatowej nieporadności. Aktorstwo, scenografia czy muzyka – potencjał mogący wynieść całość obrazu na wyższe poziomy ciężko grzęźnie na mieliznach poprawności. Jeśli jednak Robert Pattinson zasługuje by zostać obdarowanym szansą od samego Davida Cronenberga to i my w tym miejscu możemy przymknąć oko i puścić w otchłań niepamięci tą niezbyt fortunną, choć prawdopodobnie odrobinę kosztowną wprawkę reżyserko-scenopisarską, licząc na to, że następnym razem twórcy zafundują nam dzieło bardziej godne ich dotychczasowych osiągnięć teatralnych, a przy tym także – uwagi widzów.


Natalia Maliszewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz