niedziela, 27 maja 2012

"Trzy", reż. Tom Tykwer


RAZ, DWA, TRZY – BABA JAGA PATRZY!

Już po dzwonku, pora więc rozpocząć lekcję, którą sponsorują nam dzisiaj cyferka „Trzy” i literka „T” jak Tom Tykwer. Otwieramy więc podręcznik na magicznej stronie 39 i rozpościera się przed nami widok na topograficzną mapę współczesnego Berlina. Widok nietypowy, bo pozbawiony monumentalizmu typowego dla kadrowania tak kultowych lokalizacji, za to  minimalistyczny, intymistyczny, widziany przez pryzmat siatki istotnych z pozycji bohaterów małych punktów rozsypanych pomiędzy osiami miasta. Widok, który zapiera dech w piersi.

W tym układzie współrzędnych miasta Tykwer nakreśla reżyserską ekierką swoją osobistą wizję geometrii związków międzyludzkich (które nie są równe relacjom wyłącznie damsko-męskim). Hannę i Simona, dwie jednostki naszkicowane na tym wykresie łączy bardzo długa, bo już dwudziestoletnia prosta wspólnej przeszłości. Pary ze stażem o tak dużym przedziale czasowym prędzej czy później musi dosięgnąć nieubłaganie monotoniczna proza życia - namiętności maleją, wspólne rachunki rosną. Rutyna. Wspólny mianownik po wielu latach oboje znajdą jednak w osobie tego trzeciego, Adama, na którego równolegle niezależnie od siebie skierują wektory swych afektów. Choć Hanna i Simon właściwie się nie biją, Adam i tak na tym skorzysta, gdy cała trójka radośnie wyciągnie do siebie ramiona, by zamknąć się w obwodzie idealnego trójkąta równobocznego. Nadrzędną tezą filmu jest bowiem zdanie, iż o ile nieszczęścia ewidentnie przemieszczają się parami, o tyle prawdopodobne jest, że radości kryją się w trójkach. Symbolika cyfry trzy wszak oznacza doskonałość na każdym wymiarze, dlaczego więc nie spróbować przenieść tej wartości na pole relacji uczuciowo-erotycznych.


Mimo kluczowej roli przypadku w rozwoju zdarzeń, film, którego linię fabularną można sprowadzić do wyrażenia ménage à trois jest maksymalnie przewidywalny. Moment, gdy trzy wierzchołki trójkąta zderzą się we wspólnej konfrontacji możemy estymować z najwyższym prawdopodobieństwem od samego początku (statystyki wyniesione z obejrzanych dotychczas filmów na ten temat są po naszej stronie). Wielka zaskakująca niewiadoma ma, wydaje się, leżeć w tym, iż narysowany wielokąt nie ogranicza się jedynie do limesu przelotnej przygody erotycznej, a niesie w sobie potencjał wzoru nowoczesnej relacji stałej, czy wręcz po prostu – rodziny. Tradycyjny model „dwa plus jeden” możemy wykreślić i podstawić zamiast niego mniej schematyczne konfiguracje liczbowe: „trzy plus dwa”, „cztery plus zero”, „cztery minus dwa do kwadratu plus jeden”... Odnalezienie właściwych wartości dla tego równania należy tylko i wyłącznie do naszych preferencji.

Zdanie to niewątpliwie jest prawdziwe, otwarte pozostaje jednak pytanie czy Tykwer odrobinę nie hiperbolizuje wagi swojego odkrycia? Wszak to, iż nie jesteśmy tworami uwarunkowanymi wyłącznie podstawą biologiczną (do odcięcia się od której uparcie przekonuje film) nie stanowi żadnego nowum. Wystarczy spojrzeć na pierwsze strony podręcznika z dziedziny psychologii ewolucyjnej, by stwierdzić, że teorie o niezmienności ludzkiego zachowania czy optymalności wykształconych dotąd przez ludzkość funkcji i mechanizmów dawno zostały obalone i plasują się obecnie na poziomie mitu. Hanna, Simon i Adam nie są pierwszymi jednostkami w historii świata, jak i kina, które wychodzą poza szereg i próbują złożyć swą relację z liczby elementów większej niż dwa. Oczywiście wszelkie tego typu przekształcenia nie należą do zbioru łatwych, skąd jednak aż takie zdziwienie tym faktem, niczym, nie przymierzając, u ucznia liceum na widok całki?


Mimo iż Tykwer w wywiadach odżegnuje się od edukacyjnego moralizatorstwa wyprowadzona w „Trzy” wizja wydaje się zbyt silnie zero-jedynkowa. Reżyser wyraźnie ewaluuje przedstawioną przez siebie alternatywę jako dodatnio-pozytywną, będącą lekarstwem na wszystkie ujemne dołki starej dobrej monogamii (jeśli przyłożymy się do zadania, to nawet i na bezpłodność). Miłości nie da się bowiem zamknąć w ciasnych nawiasach kategorii pojęciowych takich jak płeć czy jednożeństwo. Niech żyje multiseksualizm i multilateralizm! Ten wielowymiarowy w teorii graf mający ilustrować przestrzeń świata związków okazuje się jednak w przełożeniu na rzeczywistość zbyt uproszczony i sprowadzony w swym schemacie do poziomu przysłowiowego dwa razy dwa. A przy okazji – mocno życzeniowy. Prawda o ludzkich relacjach wciąż spleciona jest chyba w nieco bardziej skomplikowany i trudniejszy do rozwiązania węzeł.

Na macierz tej prostej linii fabularnej nałożony zostaje natomiast rozgorączkowany patchwork dygresyjno-formalny i tu dopiero zaczyna się prawdziwa kombinatoryka. Czego bowiem tu nie uświadczymy? Instytucje naukowe, komórki macierzyste, nowotwory, orchidektomie wzajemnie wpisują się w ten sam ekranowy okrąg, co dysputy o filozofii, sztuce we wszelkich jej przejawach (trzeba przyznać, iż stała jej obecność stanowi akurat intrygujący trop do śledzenia podczas filmu - ślady prowadzą oko od Jeffa Koonsa aż po słynną wystawę „Körperwelten” Gunthera von Hagensa), numerologią czy zjawiska nadprzyrodzone i wiele innych. Nad to dodana zostaje ciągła formalna zmienność perspektyw, która w ułamku sekundy przyprawić może o zawrót głowy. To właśnie ona stanowić będzie tu jedyną i stałą dominantę obrazu. Tykwer dzieląc ekran na czynniki pierwsze mnoży na nim kolejne byty (zdecydowanie ponad miarę - oj, nadałby się tu pan Ockham ze swoją ostrą brzytwą) w tempie przyrostu geometrycznego, potęguje kolejne kody i szablony nie spostrzegając, iż tym samym zaczyna w pewnym momencie odejmować całości algorytmicznej składni i logiki. Mówiąc w matematycznym skrócie – Tykwer plecie trzy po trzy. A wynik tych działań wychodzi niestety ujemny, bo w swej sumie niestety niezwykle banalny. Przydałoby się w tym miejscu nieco przykręcić śrubę, wymodulować i skompresować przekaz, a także nadać mu pierwiastka niedosłowności w miejsce bezpardonowego bicia widza linijką po rękach, by w końcu swobodnie móc myśl przewodnią wyciągnąć przed nawias nieznośnie zagłuszającego ją szumu percepcyjnego.

Tykwerowi jednak na pewno własnego stylu odmówić nie można, tak więc – wolnoć Tomku w swoim domku. Przychodzi tu na myśl scena filmu, w której przypatrując się artyście poszukującemu hektolitrów ropy pod betonowymi bryłami Berlina Adam zapyta „Co to?”, a Hanna odpowie: „To sztuka.”. Cóż zrobić?


Spoglądając na film pod nieco mniej ostrym kątem na pewno należy się twórcom punkt za odwagę, szczególnie w ukazywaniu scen relacji homoseksualnej, najzupełniej równorzędnej wobec tej damsko-męskiej (choć zbliżenia bohaterów w przebieralniach obiektów sportowych zakrawają nieco na pochodną stereotypu). Czy jednak sam ten fakt powinien automatycznie implikować entuzjazm w świecie, w którym wszelkie teorie-tabu już zostały obalone? Lokalny przypadek służb miejskiego transportu, które nie wyraziły zgody na ulokowanie w autobusach plakatu przedstawiającego mężczyzn w pozie pocałunku jako propagującego odchylające się niebezpiecznie od normy wzory, sprawia, iż być może instruktażowy aspekt obrazu nie jest jednak zbyteczny i pewnym grupom warto by zaaplikować seans właściwie przeformułowaną techniką Ludovica autorstwa Anthony'ego Burgessa w celu poszerzenia płaszczyzn i krzywizn ich horyzontów. Kwestia ta jest jednak względna – mimo kontrowersji, bardziej otwarte umysły mogą pozostać nieporuszone i przy tym równie nieprzekonane o wartości filmu.

Podsumowując dzisiejszy wykład: „Trzy” Toma Tykwera to pozycja obowiązkowa do przeczytania jedynie dla entuzjastów niemieckiej (sprzed „Pachnidła”) twórczości reżysera, reszta widzów może wziąć wolne. Uff, dobrze, że tę lekcję mamy już za sobą. Przerwa.

Natalia Maliszewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz