„Taniec kobiet w czerni uzbrojonych w wiarę”… i poczucie humoru.
Nadine
Labaki, reżyserka urzekającego „Karmelu”, znów wprowadza nas w
skomplikowany świat libańskich kobiet. Akcja przenosi się z salonu
piękności w głąb kraju – a tym samym w głąb ludzkiej duszy. Codzienne
kobiece zmartwienia, frustracje i intrygi ustąpią miejsca problemowi
uniwersalnemu – konfliktowi wyznaniowemu – tak w Libanie, jak na
świecie. Temat to diabelnie trudny, jednak Labaki radzi sobie z nim
nadzwyczaj dobrze. W urzekająco lekki sposób maluje problem we
wszystkich jego aspektach i paradoksach, nie upraszczając i nie ujmując
mu powagi. Świat znów będzie widziany oczyma kobiet – kobiet silnych,
fascynujących, charakternych – takich, które zakasują rękawy i biorą
sprawy w swoje ręce.
Libańska
wioska, zdawałoby się, gdzieś na końcu świata. Z resztą kraju łączy ją
jedynie rozpadający się most i dwaj chłopcy, którzy co pewien czas udają
się do miasta po zaopatrzenie. Jest też telewizor (oglądany wspólnie
przez wszystkich mieszkańców) i radio w kawiarni – ale nigdy nie usłyszy
się w nich wiadomości. W kraju bowiem coraz częściej dochodzi do
zamieszek na tle religijnym, a doniesienia o nich prowokują nowe,
lokalne, których kobiety z wioski za wszelką cenę chcą uniknąć. O ile
bowiem one radzą sobie z tolerancją świetnie, przyjaźnią i współpracują
ponad religijnymi podziałami, to mężczyźni nie potrafią o nich
zapomnieć, a potyczki w imię Boga i honoru nie raz kończą się śmiercią
zarówno po stronie wyznawców Chrystusa, jak i Allaha. Ta z kolei wymaga
zemsty i napędza koło nienawiści. Kobiety, zdeterminowane, by je
zatrzymać, nie cofną się przed żadną z intryg: z całą premedytacją będą fingowały cud,
wynajmą ukraińskie prostytutki (nadzwyczaj zresztą lojalne) lub
przyrządzą specjały, którymi unieszkodliwią panów… na jakiś czas. Będą
grać nieuczciwie z pełną świadomością i niekwestionowanym wdziękiem – by
znokautować obie strony konfliktu.
Choć
na film pada cień tragedii, to obraz nie przygnębia. Wręcz przeciwnie –
daje nadzieję. Niektórzy stwierdzą, że zbyt wiele w nim optymizmu, a
kobiety nie rozwiążą bratobójczych walk o religijnym podłożu swoimi
knowaniami – jakkolwiek inteligentne by one nie były. Jednak sam
wysiłek, jaki wkładają w to, by zapobiec kolejnym starciom, godzien jest
podziwu – nie mówiąc już o poświęceniu, jakie muszą ponieść, by
zapomnieć winy sąsiadów i zabliźnić rany przeszłości.
Bez
wątpienia problem jest autorce bliski, ale Labaki nie moralizuje ani
nie szuka uniwersalnych recept na zbawienie świata. Stara się zrozumieć
go, podchodzi z dystansem i nieufnością podobną ludziom Zachodu, którzy
nie zawsze potrafią zrozumieć kulturę wciąż tak mocno zakorzenioną w
religii.
Film
znakomicie łączy arabskie paradoksy – purytańską wręcz kulturę
skromności z rozbuchanym erotyzmem. Czarne burki przeplatane są
cekinowymi strojami rodem z haremu, modlitwy uzupełniają pełne
zmysłowości sceny w barze. Pełnoprawnymi bohaterkami – obok libańskich
kobiet, zarówno tych chrześcijańskich, jak i muzułmańskich, stają się
ukraińskie prostytutki – Labaki udowadnia, że kobiecość niejedno ma
imię, że może być tak skromna, jak i wyuzdana.
Z
jednej strony film jest głębokim studium kobiecej psychiki – pokrętnej,
nielogicznej, ale zawsze ofiarnej, z drugiej zaś skrupulatną
dokumentacją problemu – istotnego, trudnego, bolesnego – i zawsze
aktualnego.
Ekran
mieni się wszystkimi kolorami kobiecości, a swoją mozaiką zaznacza
ogniska konfliktów religijnych na mapie współczesnego świata, za każdym
razem sprowadzając je do jednego – tragedii zarówno jednostki, jak i
społeczności.
Ten
orientalny koktajl fascynuje i kobiety, i mężczyzn – bez względu na
wyznanie. Na szczególną uwagę zasługuje ścieżka dźwiękowa, znakomicie
oddająca refleksyjno-komediowy nastrój filmu. Trudno też zapomnieć
hipnotyzujące spojrzenie reżyserki, która patrzy nie tylko zza kamery,
ale także z ekranu (oczami jednej z głównych postaci) – i oczarowuje w
obu wypadkach. Bez wątpienia w filmie rozsmakują się fani kina
zmysłowego oraz kobiecego – bo obraz przypomina najlepsze dokonania
Pedro Almodovara. Na mnie podziałał jak ciasteczka z haszyszem –
wzruszył, rozbawił i nastroił pozytywnie na kilka kolejnych dni (nie
pozbawiając przy tym refleksji).
Dokąd teraz? Do kina, widzu, do kina.
Patrycja Calińska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz