niedziela, 23 października 2016

32 WFF: Lantouri (Iran, 2016) reż. Reza Dormishian

Oko za oko

Chciałbym żeby tata wyszedł z więzienia; proszę żeby nie powiesili mamy; a ja pragnę tylko filmu o Batamanie. Fiszki zwisające z drzewa życzeń w teherańskim ośrodku wychowawczym, skupiają jak w soczewce, wizerunek Iranu Rezy Dormishiana – siedliska korupcji, rozwarstwienia społecznego i gwałtu na prawach człowieka. To właśnie w to mrowie gniazdo, Pasha i jego kompani z kasty Lantouri, zamierzają wetknąć kije. Wreszcie to właśnie w nim frustracja młodego pokolenia Irańczyków wzbiera z siłą burzliwego oceanu rewolucji; chaotycznego, pozbawionego konkretnych postulatów.

Myśl Dormishiana nad istotą człowieczeństwa w kraju okrutnego egoizmu podąża w tym filmie drogą luźnych skojarzeń. Zaczyna się od historii wspomnianego Lantouri – fikcyjnej grupy przestępczej, porywającej bogate dzieci dla okupu, których rodziny dorobiły się na malwersacjach finansowych. Ale autor pokazywanej przed czterech laty na warszawskim festiwalu „Nienawiści” jest twórcą zbyt przewrotnym, by zadowolić się rodzimą reinterpretacją legendy o wyjętym spod prawa banicie z Sherwood. Z biegiem czasu poszukiwania sprawiedliwości zamieniają się na naszych oczach w słodko-kwaśną przypowieść o dogmatach, dających prawo do zemsty oraz wielkich ludziach miłosierdzia, których stać na przebaczenie. I mimo, że „Lantouri” to międzygatunkowa hybryda, w praktyce rozdźwięk między rzeczywistością a fikcją jest niezauważalny.

fot. materiały prasowe
W ryzykownej, ale przy tym bezbłędnej zmianie perspektywy, Dormishian ucieka się do szantażu emocjonalnego, który ma decydujący wpływ na postawy bohaterów. W jednej chwili przywódca teherańskiej szajki ze „szlachetnego” obrońcy uciśnionych, sam staje się odrażającym oprawcą jednostki. W przypływie obsesyjnej zazdrości, oblewa twarz ukochanej żrącą substancją, zachłystując się męską dominacją. Nic dziwnego, że spod bandaży wyłania się wizerunek oszpeconej kobiety, zacięty w obojętności, wyrachowaniu i pragnieniu zemsty. To przemiana  znamienna, bowiem jeszcze nie tak dawno, Maryam była inicjatorką akcji „Przemocy – NIE”, namawiającą podobne sobie ofiary do odstępowania od dozwolonego przez islam prawa odwetu.

Właśnie wokół pokolenia ufajdanego zasadą „oko za oko” koncentruje się dramaturgiczny ciężar filmu. Dormishian w jego finale przekracza granice ekranowej przemocy, aby na dobre wymierzyć druzgocący cios w kierunku filozofii krajów bliskiego wschodu. Nietrudno wyobrazić sobie, w jaką stronę poprowadziłby tę historię Park Chan-Wooka. Ale na marginesie finałowej sekwencji, należącej do najśmielszych obrazów, jakie w ostatnich latach sprezentowało nam kino, wybrzmiewa w filmie Irańczyka coś więcej niż krwawa poetyka, a mianowicie pytanie: Czy postawa Maryam, z której reżyser, czyni czytelny symbol wiary w ludzkość robi dziś na kimkolwiek wrażenie? Sądząc po reakcjach warszawskiej publiczności, irańskie kino wciąż ma w sobie tę dramaturgiczną siłę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz