czwartek, 15 października 2015

31. WFF: "Tangerine" reż. Sean Baker

Pomarańczowe szaleństwo iPhone’a

Film wykonany kamerą iPhone’a to kino, które bawi się formą. Nie sili się na górnolotne frazesy i głębokie przemyślenia. Wywołuje czysty śmiech i niepoprawną przyjemność, a zrobione za małe pieniądze w niczym nie jest gorsze od wysokobudżetowych produkcji. Bo „Tangerine” opiera się na fenomenalnym scenariuszu, dzięki czemu nie potrzebuje setek efektów specjalnych i wielkich hollywoodzkich nazwisk, aby na dobre zagościć w sercu widza. Sean Baker pokazuje, czym jest sztuka rozśmieszania i chwilowej zadumy.

fot. materiały prasowe


Reżyser zna tajemny przepis na sukces – barwne postaci, emocjonalne zawirowania i porywające tempo. Dobrze zmieszane składniki dają opowieść o przyjaźni, marzeniach i miłości. Brzmi banalnie, ale u Bakera nic nie jest przewidywalne. Sin - Dee Rellę (Kiki Kitana Rodriguez) i Alexandrę (Mya Taylor) poznajemy w wigilijny poranek, kiedy w Dunat Time świętują opuszczenie więzienia przez jedną z nich. Niby zwykłe kobiece ploteczki, ale stają się momentem przełomowym, kiedy na jaw wychodzi zdrada. Chester (James Ransome), chłopak i sutener Sin - Dee, spędził nie jedną noc z prawdziwą dziewczyną, taką z piersiami i waginą. To wywołuje jeszcze większe oburzenie, gdyż obie przyjaciółki są transseksualne.


Złość, rozczarowanie i chęć zemsty napędzają Sin - Dee do szaleńczego poszukiwania pary kochanków w upalnym, świątecznym L.A. Każdemu jej krokowi towarzyszy fenomenalnie dobrana muzyka i nieprzerwany potok słów. Alexandra zawsze jest o kilka kroków za nią i staje się wyważonym przewodnikiem po brudnych ulicach Miasta Aniołów, gdzie przechadzają się transseksualne prostytutki, a imigranci ledwie wiążą koniec z końcem. Nie znajdziemy tutaj glamouru z pierwszych stron gazet, ale rozczarowanie i walkę o przetrwanie.

fot. materiały prasowe


 „Tangerine” to spora dawka śmiechu i jazda na granicy dobrego smaku. Baker wprowadza kilka równoległych wątków, które w rękach niewprawnego reżysera z łatwością mogłyby się zawalić jak domek z kart. Tymczasem reżyser „Gwiazdeczki” doprowadza do emocjonalnie stonowanego finału, który daje chwilę wytchnienia od ponad godzinnej gonitwy. Ciepło kalifornijskiego nieba, pokrytego pomarańczowymi odcieniami przy zachodzie słońca, napełnia „Tangerine” mocą czarowania. Kino spełnione, żywiołowe i pełne blasku, które zasługuje na uwagę.  

Małgorzata Czop

"Tangerine" reż. Sean Baker, USA 2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz