czwartek, 20 czerwca 2013

"Tajemnica Zielonego Królestwa" - recenzja ścieżki dźwiękowej



Powtórka z (niezłej) rozrywki

„To wszystko już było” – można powiedzieć po wyjściu z seansu „Tajemnicy Zielonego Królestwa”. Narzekania są tym bardziej uzasadnione, że twórcy amerykańskich animacji od lat rozpuszczają swoich widzów nowatorskimi fabułami. Tu zaś powtórzone zostają najpopularniejsze bajkowe motywy wszechczasów. Ogólne marudzenie można też rozciągnąć na muzykę filmową, Danny Elfman nie postanowił w niczym zaskoczyć widza i słuchacza. Ot, na przykład, sięgnął po nieco już zużyte na tym polu motywy irlandzkie.

Mają one ostatnio powodzenie wśród twórców filmów animowanych. Bardzo dobrze sprawdziły się w ubiegłorocznej „Meridzie Walecznej”, wspaniale wzbogaciły celtycki świat „Sekretu Księgi z Kells”, dotarły nawet do Japonii, gdzie zbudowały ciekawą ilustrację „Tajemniczego świata Arietty”. Kompozytorzy lubią ich dynamizm i niebanalne brzmienie, z drugiej strony muszą się bardzo napracować, by wydobyć nieco świeżości z materiału mocno już przecież wyeksploatowanego.
W „Tajemnicy Zielonego Królestwa” Danny Elfman na oryginalność się nie sili, otwierające ścieżkę dźwiękową „Leafmen” to wzorcowy przykład sztampy – efektowny, żywiołowy, zwracający uwagę – ale jednak boleśnie wtórny. W pewnym stopniu również nieuzasadniony filmem. Co prawda wybór celtyckiej stylistyki do opowieści o mieszkających w lesie magicznych istotach w pierwszej chwili (na zasadzie prostych skojarzeń) wydaje się sensowny, lecz rozmija się z koncepcją wizualną. Liścianie zostali zaprojektowani na wzór japońskich samurajów, ba, jeden z bohaterów ma na imię Ronin. Aż się prosi więc, by warstwa muzyczna skierowana została nieco na wschód. Można byłoby się wręcz pokusić o odważną celtycko-japońską mieszankę. Niestety kompozytor zdecydował się na pozostanie w bezpiecznym, euro-atlantyckim, rejonie.

Inna sprawa, iż swoista irlandzkość nie stanowi rdzenia tej kompozycji, ale raczej stylistyczny dodatek, szczególną kropkę nad „i”, która dodaje całości specyficzny odcień. Podobną funkcję pełniły elementy rosyjskie w niedawnym „Ozie Wielkim i Potężnym”. Obie te prace zresztą szalenie wiele łączy, niemal jakby powstały do tego samego filmu. Cechuje je tradycyjna, przejrzysta struktura z wyrazistym wiodącym motywem i kilkoma pobocznymi. Co więcej główny temat „Tajemnicy...” jest łudząco podobny do tego, który powstał na potrzeby „Oza...” – rozpoczyna się niemal identycznie i jego wewnętrzna dynamika przebiega w analogiczny sposób. W obydwu przypadkach dostrzegalna jest także swobodna elegancja w doborze środków i instrumentów oraz ilustracyjna dojrzałość. Muzyczne komentarze do scen trafiają dokładnie w punkt, ani nie osłabiają ich emocjonalnego wyrazu, ani nie prowadzą do męczącej przesady, jak w podniosłym „The Selection”, gdzie patetyczne frazy, równoważy bardziej skromny, figlarny fortepian.
Jednocześnie poszczególne rozwiązania pozbawione są wyrazu. To być może największy problem dwóch ostatnich prac Elfmana – niczym szczególnym się nie wyróżniają. Mógłby je napisać każdy. Być może kompozytor celowo zrezygnował z charakterystycznych dla siebie chwytów, lecz nie zaproponował nic w zamian. Jasne, trudno przeoczyć jego zamiłowanie do chórów, momentami słychać echo słynnego, galopującego akompaniamentu, tym razem jednak wszystko to zostało zaskakująco rozwodnione. Co prawda Elfman popełnia czasem kompozycje mdłe i nijakie, ale czyni to z reguły do poważnych dramatów Gusa Van Santa. Film animowany pozwala zaś na więcej szaleństwa.

Braki w wyrazistości mogły równoważyć elementy etniczne, lecz i one nie przykuwają uwagi na dłużej (z tym, że „Oz...” wypada pod tym względem nieco lepiej). Ostatecznie „Tajemnica Zielonego Królestwa” broni się więc... łatwością odbioru. Odpowiada bowiem zasadniczym oczekiwaniom względem muzyki do filmu przygodowego. Ma barwne momenty akcji z odpowiednio głośnymi partiami instrumentów dętych i perkusyjnych („Pursuit”), wpadający w ucho temat główny i rzeczywiście przepiękny, pełen lirycznego patosu, poboczny motyw królowej Tary i jej misji („The Selection”, „Antlers”). Dobre wrażenie robi ogólna lekkość materiału, unikanie niskich, czy zbyt ostrych dźwięków, natomiast eksponowanie gitary i fortepianu – na szczęście jeszcze nie do cna wyeksploatowanych przy tego typu produkcjach. Nie męczy też nadmierna ilustracyjność materiału. Więcej przyjemności znajdą tu jednak niedzielni słuchacze muzyki filmowej, mniej wyczuleni na powtarzane do bólu schematy.
Najbardziej rozczarowani mogą się czuć miłośnicy Danny’ego Elfmana. Kompozytor angażuje się ostatnio w ciekawe projekty, które pozwalają się wykazać, lecz zdaje się nie do końca z tego korzystać. Jego prace są co prawda rzetelne, perfekcyjnie wypadają w filmach, ale wydają się świadczyć o permanentnym braku pomysłów. Nie chodzi nawet o szczególną innowacyjność, raczej o takie złożenie znanych klocków, by efekt był przynajmniej interesujący. Na razie składa je tak, że, owszem, wszystkie do siebie pasują, miejscami układają się nawet we wcale ładne kształty, lecz ogólnie wypadają blado i mocno przypominają te, które kiedyś można było usłyszeć. A nie wszyscy przecież lubią ponownie słuchać tego, co już tak świetnie znają.

Jan Bliźniak

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz