poniedziałek, 27 maja 2013

Prawo serii

Sequele, prequele, remaki, cross-overy – tym w wakacje żyją kina. Widowni najwyraźniej nigdy nie znudzą się ci sami bohaterowie, a najlepiej superbohaterowie, którzy niemal rokrocznie powracają na ekrany, by jeszcze raz zarobić miliardy dolarów. Trudno jednak przez kilka lat utrzymać względnie stałą ekipę produkcyjną, pracującą nad daną serią. Priorytetem jest zachowanie obsady, reżyserzy, scenarzyści, zdjęciowcy rzadko utrzymują się długo przy jednym projekcie. To samo dotyczy kompozytorów muzyki filmowej.

Normą wydają się 2-3 filmy, do których ścieżkę dźwiękową pisze ten sam artysta. Producenci rzadko upierają się na trzymaniu tego samego kompozytora za wszelką cenę, a i oni sami z reguły wolą uwolnić się wieloletnich sag, ograniczających możliwości angażu przy nowych, czasem ciekawszych, czy bardziej opłacalnych projektach. Rzadki wyjątek stanowi John Williams, który zilustrował wszystkie 6 części „Gwiezdnych Wojen”, a dziś coraz głośniej mówi się o tym, że sędziwy maestro znów powróci do serii.
Nie jest to wcale oczywiste, bowiem Williams na ogół unika dłuższych związków z jedną sagą. Skomponował muzykę jedynie do pierwszego „Supermana”, dwóch „Szczęk” i dwóch „Jurassic Parków”. Nieco dłużej towarzyszył Harry’emu Potterowi, chociaż niezbyt chętnie. Po wielkim sukcesie jego ścieżki dźwiękowej do pierwszej odsłony, reżyser Chris Columbus nie wyobrażał sobie drugiej bez muzyki tego kompozytora. Williams był wówczas dość zajęty innymi projektami i ostatecznie zgodził się napisać kilka nowych tematów, które jednak na potrzeby filmu zaaranżował i rozbudował William Ross. Dlatego pewnym zaskoczeniem był powrót mistrza do trzeciej części reżyserowanej przez Alfonso Cuaróna. Powrót zresztą w wielkim stylu, ścieżka dźwiękowa do „Więźnia z Azkabanu” okazała się świeża, pomysłowa i uchodzi dziś za najlepszą z serii.

Kolejne części przygód młodego czarodzieja przyniosły już prace innych kompozytorów. Wraz z Mike’m Newellem do ekipy dołączył Patrick Doyle, zaś David Yates sprowadził ze sobą swojego stałego współpracownika Nicholasa Hoopera. Ten ostatni, mający bogate doświadczenie przy filmach telewizyjnych, poległ, tworząc muzykę do epickiej sagi fantasy. Ostatecznie więc przygodę zamknął Alexandre Desplat. Ścieżki dźwiękowe Doyle’a i Desplata mimo pozytywnego odbioru i szeregu naprawdę znakomitych tematów, nigdy nie powtórzyły sukcesu kompozycji Johna Williamsa. Do końca wizytówką serii stało się „Hedwig’s Theme”, a ostatniej scenie drugiej części „Insygniów Śmierci” towarzyszy utwór z „Kamienia filozoficznego” – „Leaving Hogwart”.
Alexandre Desplat miał okazję pracować przy jeszcze jednym kinowym przeboju dla młodzieży, „Sadze Zmierzch: Księżycu w nowiu”. Przejął on pałeczkę po Carterze Burwellu. O ile Amerykanin próbował dodać serii trochę młodzieżowej buńczuczności, Francuz podszedł do tematu znacznie delikatniej, tworząc muzykę szalenie melodramatyczną. Nie była ona może szczególnie oryginalna, ale broniła się wybitnym tematem głównym. Jednak przygoda Desplata z „Sagą...” skończyła się po jednym filmie. Potem serię przejął Howard Shore i boleśnie się na niej poślizgnął, a do ostatnich dwóch części powrócił Burwell, ponosząc najpierw porażkę, by w finale zaskoczyć pełną rozmachu, inteligentną i przebojową muzyką. Ten znany przede wszystkim ze współpracy z braćmi Coen kompozytor pokazał się nagle jako twórca, który nie boi się produkcji z dużymi budżetami i potrafi je efektownie zilustrować. Pozwolił sobie także na elegancki ukłon w stronę Desplata i Shore’a, ostatnią ścieżkę dźwiękową (a zarazem film) rozpoczyna suita zbierające wszystkie kluczowe tematy skomponowane przez wszystkich trzech kompozytorów.

Być może właśnie praca przy „Zmierzchu” pomogła Burwellowi przy angażu do drugiej części „Thora”, która będzie miała premierę w tym roku. Przed nim trudne zadanie. O ile filmy Marvel Studio nie są znane ze szczególnej dbałości o warstwę muzyczną, „Thor” wyróżniał się pod tym względem. Reżyserował go bowiem Kenneth Branagh, reżyser o dużym wyczuciu względem ścieżek dźwiękowych, stale współpracujący z Patrickiem Doyle’m. Panowie wypracowali dla herosa z Asgardu wyrazisty muzyczny charakter, który szkoda by było zaprzepaścić. Burwell, nie będący oczywistym wyborem i mający ciekawy indywidualny styl, budzi więc zarówno obawy jak i nadzieje.
Żadnych nadziei nie rokował natomiast „Iron Man 3” i wyłącznie dlatego nie zawiódł. Sztandarowy superbohater filmowego uniwersum Marvela muzycznie nie potrafi wyjść na prostą. Najpierw zatłukł go (w sensie bardzo dosłownym, gdyż muzyka do pierwszego „Iron Mana” jest głównie tłuczeniem) Ramin Djawadi, znany głownie z tego, że jest fatalnym kompozytorem. Potem z mizernym skutkiem reanimował go John Debney, twórca na pewno bardziej ceniony, ale wówczas najwyraźniej w średniej formie. Teraz o żelaznego rycerza zawalczył Brian Tyler, znów postać mająca bardzo słabą opinię, na którą zresztą konsekwentnie pracował serią topornych, nużących i prymitywnych ścieżek dźwiękowych. Tym razem również nie odniósł wielkiego sukcesu, chociaż dzięki względnej przyzwoitości głównego tematu, uciekł przed katastrofą.

Inna sprawa, że akurat Tyler ze swoim zamiłowaniem do głośnej, ofensywnej muzyki dobrze wpisuje się w serię, gdzie w istocie rzeczy chodzi o efektywne walki i oszałamiające efekty specjalne. W sytuacji, gdy do danej serii kompozytor nie przychodzi wraz z reżyserem, a dostaje w spadku czwartą, czy piątą odsłonę, która ma li tylko powtórzyć sukcesy poprzedniczek, trudno oczekiwać daleko idącej kreatywności. Kluczowy jest wówczas styl kompozytora – czy jeśli napisze on bezmyślnie wtórną, najbardziej typową dla siebie pracę, będzie ona pasowała do filmu. Gdy odpowiedź jest twierdząca, niewiele więcej już producentom potrzeba.

Jan Bliźniak 


P.S. Według ostatnich doniesień z powodu „różnic artystycznych” Carter Burwell wycofał się z pracy nad drugą częścią „Thora”. Studio Marvel najwyraźniej nie jest jeszcze gotowe na daleko idące odświeżenie muzycznego stylu, chociaż oczywiście wiele zależy, kogo następnego zaangażują. [J.B.]
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz