środa, 12 września 2012

"W drodze", reż. Walter Salles


ANIELOGŁOWI HIPSTERZY


Stało się. Po wielu latach głośny manifest pokolenia beat generation doczekał się filmowej ekranizacji. Na ekrany trafia, jako ostatni z wielkiej trylogii literatury bitników, która, w moim odczuciu, dotychczas kinowego szczęścia nie miała: niełatwemu „Nagiemu lunchowi” Williama S. Burroughsa nie sprostał sam David Cronenberg, a ubrany w ciekawą ekranową formę „Skowyt” Allena Ginsberga w rezultacie okazywał się być filmem miałkim i tekturowym. Z tej świętej trójcy „W drodze” Jacka Kerouaca wydawać się mogło dziełem najłatwiejszym do zrealizowania na ekranie – ze względu na jego najbardziej klasyczny, w porównaniu z dwoma wcześniej adaptowanymi tekstami, kształt. Jednak jedynie pozornie, a to z kilku powodów. Przede wszystkim powieść Kerouaca obarczona została przymiotnikiem kultowa, a za takim tytułem niezmiennie podążają kolosalne oczekiwania czytelników i widzów, którym sprostać niewątpliwie niełatwo. Dodatkową trudność stanowić mógł również sam styl pisarstwa Kerouaca – w powieści, być może na pierwszy rzut oka niezbyt pokaźnych rozmiarów, potok słów i świadomości płynie szybciej niż obrazy za oknem starego Hudsona, którym podróżują bohaterowie. Myśli, obrazy, postacie zmieniają się w szaleńczym kalejdoskopie, jedyne co pozostaje niezmienne to, na pewno również niełatwa do uchwycenia kamerą, atmosfera. Kwestie te przysporzyły twórcom filmu nie lada kłopotów i w moim odczuciu zadecydowały o tym, iż „W drodze” Waltera Sallesa nazwać obrazem udanym nie można.



Problem z adaptacjami literatury tak powszechnej i wielbionej tkwi w tym, iż ciężko ocenić nakręcony na jej podstawie film jako byt niezależny, a każdy kto zetknął się z książką weryfikuje obraz przez pryzmat konfrontacji z własnymi wyobrażeniami wyniesionymi z lektury. Moim indywidualnym wyobrażeniom obraz Sallesa nie dorównał. W nich Dean Moriarty (Garrett Hedlund) poruszany był niepohamowaną, lynchowską wręcz dzikością serca, jego ukochana Marylou (Kristen Stewart) wtórowała mu w szaleństwie, a Sal Paradise (Sam Riley), jako alter ego samego Jacka Kerouaca, był kwintesencją witalnej męskości. Drogi podróży były dłuższe, doświadczenia głębsze, a słowa bardziej znaczące. W filmie Sallesa natomiast najlepsze umysły pokolenia Ginsberga nie są zniszczone szaleństwem, nie są głodne, histeryczne, ani nagie. Dzieci wielkiej amerykańskiej pustyni nie płoną, jak chciał tego Kerouac, ogarnięte szałem życia i rozmowy. O ich intelektualnej głębi przekonać mają widza jedynie niezbyt zręcznie wplecione pomiędzy kolejne ładne widokówki pretensjonalne, podszyte niepotrzebnym patosem dialogi. Legendarni hipsterzy tamtych lat zdają się na ekranie zbytnio upodabniać do ukrywającego się pod tym samym określeniem współczesnego pokolenia zblazowanej młodzieży, stając się niepostrzeżenie wyrazem czasów i ludzi raczej dzisiejszych niż tych właściwych, minionych.


Największy szkopuł tkwi tutaj we wspomnianym procesie transformowania tekstu powieści w scenopis. Scenarzyści potraktowali bowiem słowa Kerouaca wybitnie skrótowo, wyciągając jakby na chybił trafił kilka momentów, osób i rozmów, które zmieniają się przed oczami widza w sposób zupełnie niekontrolowany i odarty z nadrzędnej, spójnej myśli. Wyrywkowość, epizodyczność pozbawiona logicznego spoiwa może stanowić zagadkę dla widza (przez cały seans nieodmiennie towarzyszyło mi pytanie, co osoba, która nie zetknęła się wcześniej z książką i jej historią jest właściwie w stanie wyciągnąć i zrozumieć z tej układanki?), przede wszystkim jednak gubi w wyrwach między kolejnymi kliszami przysłowiową głębię. W powieści Kerouaca ta dosłowna, jak i metaforyczna droga była ucieczką pod prąd przed klatką mieszczańskiego życia, odpowiedzialnością, pogonią w poszukiwaniu straconego sensu i za odurzającą wolnością, która przy okazji rysowała przed oczami widza w prostych, acz melodycznych słowach wspaniały krajobraz społeczny Ameryki przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku. Warstw możliwych interpretacji było wiele. W filmie natomiast historia ta zdaje się być zawężona do jednego uproszczonego motywu, który wprawia w ruch ekranowe wydarzenia, a jest nim chęć napisania przez Sala-narratora książki. Sprowadzenie całej wartości opowiadania do tego jednego, choć mającego swoje miejsce na kartach tekstu, wątku odbiera potencjalnemu obrazowi wielu wymiarów, a co za tym idzie odbywa się z ogromna dla niego szkodą.


Na tym filmowym płaskowyżu natrafić można jednak również i na pojedyncze momenty warte uwagi. Do takich należały sceny muzyczne (żywiołowy taniec Deana i Marylou), czy te, w których objawiał się Carlo Marx (Tom Sturridge), powieściowe wyobrażenie autora „Skowytu”, Allena Ginsberga. Postać ta wniosła na ekran powiew autentycznego szaleństwa, a jego rozmowa z Salem Paradise'em na temat Deana należy do najdramatyczniejszych, chwytających za gardło scen. Wybór młodych aktorów do ról postaci tak kultowych (przypomnieć należy, że wszystkie postacie „W drodze” bazują na prawdziwych osobistościach tamtych czasów) budziło zdziwienie i kontrowersje (szczególnie w przypadku Kristen Stewart), niewątpliwie jednak pozwoliło mi na uświadomienie sobie, jak w rzeczywistości nieopierzeni byli bohaterowie Kerouaca, a co za tym idzie – ich realne pierwowzory, gdy brali udział w spisanych później przez pisarza wydarzeniach. Młodociani aktorzy męscy zdają się jednak zaskakująco stawać na wysokości zadania. Być może Garrett Hedlund nie jest jeszcze nowym Marlonem Brando (a tego właśnie wyobrażał sobie w roli Deana sam Kerouac) i nie nadał swojej postaci aż tak zwierzęcego magnetyzmu i witalności, jakie biją z kart powieści, jest to jednak niewątpliwie rola zagrana przykładnie i solidnie. Problem budowania postaci zdaje się tutaj, raczej niż w braku aktorskiego kunsztu, leżeć właśnie w sitowiu scenariuszowej materii, z której nie dane było odtwórcom ekranowych ról ulepić czegoś większego. Tego samego niestety nie jestem w stanie powiedzieć o reprezentantkach płci pięknej wśród aktorów tegoż pokolenia. Jest to być może kwestia osobistych uprzedzeń, a tak się niefortunnie złożyło, że wybór Waltera Sallesa padł na aktorki, których talentu dostrzec lub docenić po prostu nie potrafię – od wspomnianej, szeroko dyskutowanej, Kristen Stewart, przez znaną z serialu „Mad Men” Elisabeth Moss, po najbardziej utytułowane w tym gronie panie Kirsten Dunst i Amy Adams. Panowie szalę zwycięstwa ostatecznie przeważyli na swoją stronę, gdy w rolach epizodycznych pojawili się znakomici Viggo Mortensen (jako Old Bull Lee, alter ego Williama S. Burroughsa), czy Steve Buscemi.


Do tej pory bitnicy mieli wątpliwe szczęście do ekranizacji swoich tekstów. Film Waltera Sallesa zdaje się jedynie niestety potwierdzać tę tezę. Niestrudzeni twórcy zdają się jednak nie zrażać i rozpoczęta przez „Skowyt” Roba Epsteina i Jeffrey'a Friedmana aktualna moda na beat generation na wielkim ekranie kwitnie w najlepsze. W drodze do kin mamy już bowiem filmy takie, jak „Big Sur” (kolejna adaptacja Jacka Kerouaca), „Queer” (na podstawie powieści Williama S. Burroughsa), czy „Kill your darlings” - opowieść o zabójstwie Davida Kammerera, którego dokonał przyjaciel wielokrotnie wspominanych pisarzy, Lucien Carr (z rolą Allena Ginsberga po Jamesie Franco i Tomie Sturridge'u będzie miał tu okazję zmierzyć się kolejny młody aktor, znany z cyklu o Harry'm Potterze, Daniel Radcliff). Być może to wśród nich znajdzie się ten jeden, który zadośćuczyni anielogłowym hipsterom, odda należyty hołd świętym buntownikom, a widzów i krytyków pozostawi już tym razem bez wątpliwości.

Natalia Maliszewska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz