niedziela, 16 września 2012

"Resident Evil: Retrybucja", reż. Paul W.S. Anderson

Resident Evil - Reprodukcja

Nieodżałowany Zygmunt Kałużyński twierdził, że każdy film zasługuje na obejrzenie – w każdym da się przecież znaleźć choć pół minuty, jedną przynajmniej scenę wartą zapamiętania. Po obejrzeniu „Resident Evil: Retrybucji” mam dylemat i nie wiem czy, jak to miałem w zwyczaju, trzymać stronę obrońców kina wszelakiego, czy może zacząć robić w purystycznej opozycji.




Scen, na które liczył współautor „Pereł z lamusa” jest w nowym filmie Paula Andersona tyle, co prawdziwego thrillera (a tak ponoć należy klasyfikować serię „Resident Evil”) – czyli nie ma ich prawie wcale. Jedyny moment, który naprawdę utkwił mi w pamięci, został niejako wygenerowany przez tak odmienną od tego fragmentu całość. Mowa o pierwszym ujęciu: widzimy główną bohaterkę unoszącą się nieruchomo tuż pod taflą wody (w trójwymiarze to naprawdę ciekawy widok!), nie słyszymy jeszcze wybuchowej symfonii rozgrywającej się nad powierzchnią. Kilka sekund później nadzieja, że reżyser, scenarzysta i producent „Resident Evil”, Paul W. S. Anderson coś stworzył (albo odtworzył w oryginalny sposób), umiera. Kolejna scena to efektowne slow motion zmontowane – jakby tamtego było mało – od tyłu. Efekt dla efektu (bo na pewno nie sztuka dla sztuki – to byłoby nadużycie) wyraża esencję tego filmu i całej w gruncie rzeczy serii. Jako recenzent znajduję tu idealną pożywkę: ten odwrócony porządek znakomicie wtóruje antylogicznym motywacjom komiksowych doprawdy bohaterów filmu*; z sardonicznym uśmiechem można więc powiedzieć, że mamy przed sobą dzieło kompletne. Wyzłośliwiam się, lecz to nie moja cyniczna natura daje o sobie znać, lecz sprzeciw wobec totalnego rozleniwiania widzów, wydawania grubych pieniędzy na chłam i pustego efekciarstwa bez jakiegokolwiek podłoża fabularnego. Jako amator solidnych rozrywkowych produkcji mających fabułę zrozumiałą dla dziesięciolatka wyrażam tym mocniejszy sprzeciw wobec poczynań Paula W. S. Andersona. Ten szczwany lis licząc – całkiem zresztą zasadnie – na duży zysk, ogranicza się do efektów specjalnych, ponoć oszołamiająco pięknej żony – Milli Jovovich i wtórnego przetwarzania (tautologia nieprzypadkowa) elementów z poprzednich części cyklu. Gradaptacje Andersona są z gatunku tych cieszących się popularnością produkcji, które pozwalają widzowi docenić własną inteligencję. To właśnie absurdy nieustannie odkrywane przez odbiorcę utrzymują jego zainteresowanie filmem. Wielokrotnie w trakcie seansu zastanawiałem się na przykład nad kluczową dla opowieści kwestią: czy Alice (Jovovich) naprawdę jest wyjątkowa, czy może jako wynik nieudanego eksperymentu zamyka ślepą uliczkę po wyboistych eksperymentach genetycznych? Czarne charaktery, doktorzy Frankensteini apokaliptycznej przyszłości (albo raczej niedawnej alternatywnej przeszłości, bo rzecz dzieje się na początku XXI wieku), którzy przecież stanowią w dużej mierze o naturze tej walecznej heroiny, przeczą sami sobie próbując raz – zabić ją, to znów oznajmiając o tkwiącym w niej niezastąpionym niszczycielskim potencjale. Takich śmiesznostek jest legion, jak w całej zresztą serii.




Nieprzypadkowo nie wspominam o fabule – ta jest konglomeratem składowych poprzednich części, które to filmy w całości bazowały na popularnych kliszach (żeby wspomnieć tylko montaż żywcem wzięty z filmów George'a A. Romero). Ta kilkuetapowa utylizacja popkultury mogłaby przecież pozostawić po sobie interesujące widowisko, jak to było z wprawdzie przesadnie miszmaszowym, lecz oryginalnym „Sucker Punch”. „Retrybucja” Andersona, podobnie jak obraz Snydera (obaj twórcy są rzemieślnikami specjalizującymi się w mnożących pieniądze blockbusterach), ogranicza wydarzenia do wypełniania kolejnych misji, na wzór przechodzenia leveli gry komputerowej. Szkopuł w tym, że to nowe science-fiction będąc czystą kopią poprzednich filmów (szczególnie ostatniego, „Resident Evil: Afterlife”, który całkowicie skupił się na efektownych fantastyczno-naukowych sceneriach, traktując jako uboczny sztafaż wątki wyjęte z horrorów) nie wytwarza dosłownie żadnej dramaturgii (a tę posiadają nawet gry) – wybuch przeciągnięty jest do granic możliwości, czyli czasu trwania filmu. Większość monstrów widzieliśmy w poprzednich częściach, podobnie jak firmowy misterny balet uprawiany w ferworze walki przez Alice (niektóre sekwencje wprost wyjęte są z matrixowych piruetów Trinity). Rozmaitość broni, za pomocą których zabija się odhumanizowanych, anonimowych żołnierzy i zombie, też musiała wreszcie osiągnąć swój limit. Kolejny raz człowiek zdaje się zabawką w rękach natury lub nieposłusznych komputerów. Ten archetypiczny mit o przekroczeniu praw natury (wirusy nie rozprzestrzeniły się same z siebie!) pokazany po raz piąty zaskakuje jedynie frekwencją, jaką się cieszy w kinach. Cykl „Resident Evil” osiągnął dotychczas około siedemset milionów dolarów zysków i osiągnie jeszcze więcej – wszystko wskazuje na to, że Alice dalej sukcesywnie będzie zmniejszać hordy żądnych krwi zombiaków zużywając więcej nabojów niż sam Rambo – profesor w dziedzinie krwawej sieczki. I nie ma się czemu dziwić: stworów jest przecież tyle, ile liczyła populacja na początku XXI wieku. Alice ma więc sporo do roboty.

* Ciekawe, że pejoratywne określenie „komiksowy” zdaje się zupełnie dziś niesłuszne. To blockbusterowe kino tajemniczo wyzwala się z psychologicznych okowów, komiks natomiast rozwija te wątki stwarzając wiarygodną opowieść z ciekawymi bohaterami. By pozostać w temacie, wypada tu polecić „Walking Dead”, komiks i zrobiony na jego podstawie serial o apokalipsie spowodowanej epidemią zombie – może nie rewelacyjny, lecz z pewnością godniejszy polecenia dla spragnionych styczności z ożywionymi trupami.

Gabryś Krawczyk
http://kinomanhipomaniakalny.blogspot.com/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz