środa, 18 kwietnia 2012

Zadebiutował u Krzysztofa Kieślowskiego. Występuje z powodzeniem zarówno w komedii, jak i w dramacie. Dał się również poznać na estradzie jako świetny komik. Już dawno sam zapracował na - znane dzięki dokonaniom ojca - nazwisko. Dwukrotnie nominowany do Orła i trzykrotnie do Złotej Kaczki. Z czego się śmieje? O czym marzy? Co myśli o krytykach filmowych i karierze aktorskiej? Czym jest dla niego dobry kabaret? Panie i Panowie, przed Państwem Maciej Stuhr.


Jerzy Wasowski: Popłakał się Pan kiedyś ze śmiechu na filmie?

Maciej Stuhr: O Jezu, nie raz. W dzieciństwie zawsze ryczałem ze śmiechu na Woodym Allenie. Natomiast ostatnio na „Spadkobiercach”, mimo nieszczęścia płynącego z ekranu. Bardzo lubię takie podejście, bo nie ma czystej komedii, czy dramatu. Życie jest tak przewrotne, że często śmieszy w najbardziej tragicznych momentach. Udało się to na przykład uchwycić Małgorzacie Szumowskiej w „33 scenach z życia”.

J.W.: Z czego Pan się śmieje?

M.S.: Każdy przejaw głupoty wywołuje u mnie agresję, a agresja przejawia się u mnie w dowcipie. Kiedy generał zakonu marianów zakazał księdzu Bonieckiemu wystąpień publicznych, na drugi dzień napisałem na czacie, że w sumie go rozumiem, bo też mnie złości, jak wypowiadają się mądrzejsi ode mnie.

J.W.: A z czego śmieją się Polacy?

M.S.: Jesteśmy wychowani w duchu ironii, nawet autoironii. We wszystkim doszukujemy się drugiego dna. Pół żartem, pół serio to nasz styl bycia. Mamy do siebie dystans i potrafimy śmiać się ze swoich wad, choć pewne tematy są dla nas tabu. Kiedyś zrobiłem skecz, w którym kolega wspaniale parodiował Jana Pawła II, a na widowni... zima. Z tego się nie śmiejemy. Anglicy natomiast byliby zachwyceni. W Rosji z kolei nie ma przymusu uśmiechania się. Wspólne biesiadowanie nie polega tam na rozmawianiu i opowiadaniu dowcipów, tylko rozlewaniu wódki i wygłaszaniu toastów. 

 
J.W.: Podobno marzy Pan o powrocie do kabaretu, do dobrych tekstów.

M.S.: To marzenie już się spełniło. W zeszłym roku w grudniu trzy miesiące życia w pełni poświęciłem kabaretowi. Wyreżyserowałem i wystąpiłem w przedstawieniu „Smuteczek” opartym na klasyce, czyli Kabarecie Starszych Panów.

J.W.: Odkrył Pan w nim coś nowego?

M.S.: Chciałem pokazać nie tylko piosenki, które większość naszych piosenkarzy i szansonistów śpiewa, ale również skecze, których nikt nie przypominał od czasu emisji K.S.P., czyli od pięćdziesięciu lat. Ale muszę przyznać, że trafiłem na piosenki, których wcześniej nie słyszałem: „Pa, Tato, Pa”, czy „Jakże ściana ta cienka”.

J.W.: Dlaczego Kabaret Starszych Panów wciąż się podoba?

M.S.: Ponieważ posiada wszelkie znamiona klasyki, a klasyka się nie starzeje. Zawsze będziemy wracać do Szekspira, Ajschylosa, Fredry i do Kabaretu Starszych Panów. To są dzieła kompletne. Spotkanie Przybory i Wasowskiego, było spotkaniem dwóch geniuszy. A jak się spotykają dwaj geniusze, powstaje coś więcej niż sztuka. Dlatego twórczość Starszych Panów przyciąga jak magnes. Trzeba tylko podejść do niej z pokorą i nie przewracać piosenek do góry nogami, bo one śpiewają się same.

J.W.: Są jednak trudne w odbiorze.

M.S.: Wręcz przeciwnie, są bardzo proste, nie mylić z „prostackie”. Często w tym właśnie objawia się geniusz. Szymborska pisała w niezwykle prosty sposób, ale niech ktoś tak spróbuje. Podobnie było z Przyborą. Podczas przygotowywania spektaklu obserwowałem, jak jego talent coraz bardziej zbliżał się do perfekcji. Początek piosenki „Rzuć chuć”, na przykład, to czysta ekwilibrystyka: „Spójrz - jak ludzie z uczucia wyzuci niskiej chuci oddają się w ucisk. Jak łódź chuci ich nieraz wyrzuci na życia dno - gdzie giną, bo zepsuci”. Nie mam więcej pytań.

J.W.: Zamierza Pan jeszcze grać „Smuteczek”?

M.S.: Bardzo bym chciał, ale to był cud, że spotkaliśmy się raz. To drogi spektakl. Na scenie przewinęło się, łącznie z piętnastoosobową orkiestrą za kulisami, ponad czterdzieści osób. Poza tym paru kolegów i koleżanek ma swoje, niestety, kariery i nimi się głównie zajmuje. Już na jesieni wiedziałem, że nie skompletuję wymarzonego składu. Ale być może uda się zagrać przedstawienie przy jakichś drobnych ustępstwach i zastępstwach.

J.W.: Która rola filmowa była dla Pana największym wyzwaniem?

M.S.: Myślę, że ta w „Mistyfikacji”. Miałem możliwość wykazania się, jak nigdy wcześniej. Grałem osobę młodą, która pojawia się też w filmie jako dwadzieścia lat starsza. Wymyśliłem, że mój bohater będzie daleki od tego, jaki jestem na co dzień, że będzie inaczej się ruszać, reagować i patrzeć. To była wielka frajda móc zmierzyć się z tą rolą. Niestety film przepadł. Przyczyniła się do tego katastrofa smoleńska, która zbiegła się w czasie z premierą, a także krytycy, którzy zmiażdżyli film. Co prawda ja zebrałem pozytywne recenzje, ale jak to kiedyś ktoś mądry powiedział: „Nie ma dobrych ról w złych filmach”.

J.W.: Rola marzeń jeszcze przed Panem?

M.S.: Nie marzę o zagraniu konkretnej roli, tylko o spotkaniu na drodze reżyserów-artystów. O pracy z kimś, komu się wierzy, kto ma wizję. Jak Wojtek Smarzowski, który jest dziś jednym z najciekawszych reżyserów w Polsce. Zaproponował mi ostatnio epizodzik w swoim nowym filmie i mimo, że pokażę się w kilku zaledwie scenach, zgodziłem się pędem nie czytając w zasadzie scenariusza.  

J.W.: Odrzucił Pan kiedyś scenariusz i potem tego żałował?

M.S.: Raz mi się zdarzyło. Czytam: „Polski western... Autor: Piotr Uklański...” Nazwisko nic mi nie mówi. Odmówiłem mu, a potem z przerażeniem obserwowałem sukcesy jego filmu [„Letnia miłość -  przyp. autora.]. Ale generalnie, jak widzę filmy, z których musiałem zrezygnować, daje na mszę, że tak się stało.

J.W.: Myślał Pan kiedyś o zrealizowaniu własnego filmu?

M.S.: Na razie nie mam odwagi i chyba za mało umiem. Ale generalnie pisanie mnie rajcuje. Tu felietonik, tam pioseneczka. Teraz dostałem propozycję przetłumaczenia jeszcze raz po Wojciechu Młynarskim piosenki z kabaretu Boba Fosse’a. To duże wyzwanie. Ale być może kiedyś pójdę krok dalej. 

 
J.W.: Chciałby Pan jeszcze zagrać w produkcji offowej w stylu „Baśni o ludziach stąd”?

M.S.: W przypadku „Baśni...” jej twórcy mieli na mnie haka. Po pierwsze, to byli moi przyjaciele z różnych kabaretów. Po drugie, moi mistrzowie, na których się wychowałem, jak Władek Sikora i kabaret Potem. Po trzecie, byłem im to dłużny, bo pomogli mi, kiedy ja zaczynałem karierę. To była transakcja wiązana. Dzisiaj jestem sceptycznie nastawiony do propozycji offowych. To nie jest tak, że nie chcę dać komuś szansy, tylko że ten dzisiejszy polski off nieszczególnie mnie kręci. Wziąłem w kilku takich produkcjach udział i akurat „Baśń..” jest najlepszym przykładem, natomiast co do większości, miałem poczucie straconego czasu. Im jestem starszy, tym mniej staram się pracować. Skupiam się na jednym. Dziesięć lat temu kręciłem trzy rzeczy na raz. Wielu aktorów taki robi, bo musi z czegoś wyżyć. A mi się już po prostu nie chce.

J.W.: Czym jest dla Pana kariera aktorska?

M.S.: To dla mnie samorozwój. To to, że mogę wyrzucać scenariusze do kosza, czekać na ciekawe spotkanie i czasem wziąć coś w swoje ręce, jak np. „Smuteczek”, do którego ośmieliłem się dopisać swój tekst. Mogę się teraz wymądrzać, bo mam i trochę pieniędzy, i trochę sławy i nie chciałbym mieć jej więcej. Ale zawsze zastanawiam się, jak przyjęcie jakiejś propozycji wpłynie na to, kim będę za dziesięć lat. Jak biorę do ręki scenariusz serialu „Komisarz Alex”, wiem, że zarobię dużo pieniędzy i za dziesięć lat będę robił reklamy i wszyscy będą mnie znali, bo to jest strzał w pięciomilionową widownię. Ale rezygnuję z tego. Oczywiście nie od razu podjąłem decyzję, bo jak ci stawiają w progu walizki z pieniędzmi, łatwo nie jest. Tylko, że ja za te dziesięć lat widzę siebie inaczej. Obieram kierunek Janusz Gajos, nie Czarek Pazura. Więc jak czytam taki scenariusz, myślę: „Aha, to może dla Czarka zostawmy”.

J.W.: Byliśmy ostatnio świadkami burzliwych starć filmowców z krytykami. Jak taka obrona swojej twórczości wygląda z perspektywy aktora?

M.S.: Ruch Jacka Samojłowicza to strzał do własnej bramki. Wiadomo, że się ośmieszy. Jest rozżalony, bo pewnie tych milionów nie zarobi, choć niekoniecznie przez Tomasza Raczka. Ale to pojedynczy wybryk. Natomiast oczywiście problem krytyki istnieje i sam go doświadczam. Jeżeli w recenzji „Poranka kojota” krytyk pisze, że go nie interesują żarty o branzlowaniu się do jogurtu, nie mam kontrargumentu. Krytyk nie może jednak pozwolić sobie na nierzetelność, zwłaszcza jeżeli krytykuje, a przecież w pewnej mierze, jak sama nazwa wskazuje, od tego jest. Jeżeli mówi, że scena jest okropna, a źle ją zapamiętał, to my, aktorzy, mamy ochotę rzucić mu się do gardła, bo poświęciliśmy filmowi półtora roku życia. Istniało kiedyś, w latach 70. – mówił mi tata - poczucie należenia do wspólnej rodziny, po którym nie został ślad. Chciałbym żebyśmy dziś też się wspierali. Ostatnio Gazeta Wyborcza dała na pierwszą stronę „Hansa Klossa”, a tego zaszczytu do tej pory dostępowały takie filmy, jak „Harry Potter”, czy „Władca Pierścieni”. I nawet Jacek Szczerba napisał o nim dobrze: „O blamażu nie ma mowy”. No, powiedzmy, że jak na niego, to jest pean. Oczywiście nie namawiam nikogo do wychwalania „Kac Wawy”, ale dlaczego nie wypada doceniać filmu komercyjnego? „Nie zajmujmy się tym, to jest komedia romantyczna...”.

J.W.: Ale „Listy do M.” zdobyły zarówno przychylność widzów, jak i recenzentów.

M.S.: To był pierwszy scenariusz od wielu lat, który przeczytałem w całości i nawet ze trzy razy się uśmiechnąłem. Ale decyzji nie podjąłem od razu. Poszedłem na spotkanie z reżyserem Mitją Okornem, jak zawsze, sceptycznie nastawiony. Wyraz mojej twarzy nie zachęcał do zrobienia czegokolwiek, a już na pewno nie filmu. „Dlaczego chcesz go zrobić?” – zapytałem. „Chcę, żeby co roku emitowała go telewizja na Boże Narodzenie” – odpowiedział po chwili namysłu. I taki cel mnie przekonał. A potem Mitja odrobił zadanie domowe. Radził się w wielu kwestiach producenta „To właśnie miłość”. W efekcie, tam gdzie ma podjechać kamera - podjeżdża. Tam gdzie mają wejść smyki - wchodzą. Dlatego ten film działa. Oprócz tego rzeczywiście pracowano nad scenariuszem. Powstawały kolejne jego wersje i nikt się na siebie nie obrażał, co w Polsce się nie zdarza. Ktoś powie, że te chwyty wszyscy znają. Ale trzeba się wykazać stuprocentowym warsztatem, bo widz od razu wyczuje fałsz. I tak jest bardzo często w przypadku komedii romantycznych. Gdy oglądam polski film, trudno jest mi uwierzyć, że ktoś się w kimś zakochał. Jak ktoś umiera, to wierzę. Ale miłość? W naszych komediach jest papierowa i płytka. Przed rozpoczęciem zdjęć do „Listów...” wyznaczyłem więc sobie jeden cel – „Zagraj tak, by widz ci uwierzył”.

fot. Bartek Trzeszkowski - www.bartekt.blogspot.com

2 komentarze:

  1. Ocenzurowaliście wywiad. Na WP.pl opisują zupełnie inny wywiad, jak ten, który pow. przeczytałem: http://film.wp.pl/idGallery,9741,idPhoto,310030,galeria.html Jesteście żałośni...

    OdpowiedzUsuń
  2. Raczył pomylić Pan wywiady. Cytowany na wp.pl tekst znajduje się w jednym ze wcześniejszych postów opublikowanych na tym blogu. http://www.krytycyz1pietra.blogspot.com/2012/04/chodze-do-teatru-jak-zawodowa.html
    Na przyszłość polecamy większą wstrzemięźliwość w ferowaniu wyroków i używaniu epitetów.

    OdpowiedzUsuń