środa, 20 lutego 2013

"Lincoln", reż. Steven Spielberg


tak nam dopomóż Lincoln

W „Sztucznej inteligencji” Spielberg próbował uczłowieczyć robota. Mechaniczne dziecko potrafiło kochać i tęsknić, ale nigdy nie udało mu się zostać „prawdziwym chłopcem”. W swoim najnowszym obrazie reżyser stara się ożywić pomnik historii. I chociaż Lincoln momentami wydaje się ludzki – na przykład wtedy, gdy jak z rękawa sypie zabawnymi anegdotami czy boleśnie przeżywa utratę syna – pozostaje raczej legendą niż człowiekiem z krwi i kości.  

Najnowszy film Spielberga ma charakter mitotwórczy. Opowiadając o kulisach politycznej bitwy o zniesienie niewolnictwa (uchwalenie trzynastej poprawki do Konstytucji), tworzy legendę ojca narodu, wizjonera i politycznego geniusza. Abraham Lincoln w aktorskiej interpretacji Daniela Day-Lewisa to postać trochę nie z tego świata. Za życia z niemal nadludzkim uporem i cierpliwością walczy o oczyszczenie USA z grzechu niewolnictwa. W dzień swojej śmierci mówi żonie, że jest zmęczony i chciałby odwiedzić Ziemię Świętą, zobaczyć ulice po których kroczyli Dawid i Salomon. Kiedy umiera, leży na łóżku spowity niebiańską poświatą, w pozie przypominającej Chrystusa zdjętego z krzyża w Piecie watykańskiej Michała Anioła. W ostatniej, retrospektywnej scenie filmu, przemawia do nas nawet zza grobu.


Twórcy „Lincolna” starali się rozjaśnić portret prezydenta uwypuklając jego zamiłowanie do opowiadania anegdot. Przywódca Unii w obrazie Spielberga to fantastyczny gawędziarz o nietuzinkowym vis comica. Śmiech pozwala mu rozładować napięcie, opanować nerwy i zjednać swoich przeciwników. Jedna z ulubionych historyjek Lincolna opowiada o błyskotliwej ripoście pewnego amerykańskiego dyplomaty, który zastał portret Georga Washingtona w toalecie brytyjskiej placówki. Zapytany szyderczo, czy to odpowiednie miejsce dla pierwszego prezydenta USA odparł, że owszem – bo nic tak nie sprawia, że Anglicy robią pod siebie, jak widok generała amerykańskiej armii.


Pomimo znakomitego poczucia humoru, Lincoln przepełniony jest żalem i poczuciem winy. Kiedy w jednej ze scen rozmawia z generałem Grantem, przywódcą wojsk Unii, mówi mu: „umożliwiliśmy sobie nawzajem dokonanie naprawdę strasznych rzeczy”.

Wojna Secesyjna była najbardziej wyniszczającym konfliktem zbrojnym w historii Stanów Zjednoczonych. Aby uświadomić sobie skalę brutalności walk pomiędzy Północą a Południem, wystarczy porównać ją do innych wojen USA. Jeżeli dodamy do siebie liczbę Amerykanów poległych w I i II Wojnie Światowej, Korei, Wietnamie, Afganistanie i Iraku, otrzymamy wynik wciąż minimalnie mniejszy od tego, jaki szacuje się w przypadku bratobójczych walk z XIX wieku.


Współcześni widzowie przywykli do oglądania realistycznych scen przemocy. Pierwszą reakcją zazwyczaj jest szok, kolejną – zobojętnienie. Po pewnym czasie, bezsilni wobec ogromu krzywdy przedstawionej na ekranie, odcinamy się od niej emocjonalnie. Spielberg zdaje się to rozumieć i przez większość filmu unika epatowania naturalistycznym obrazem zniszczenia. Wojna w Białym Domu widziana jest z perspektywy listów, telegramów i doniesień z frontu. Kiedy jednak sceny wojennej masakry docierają w końcu do Waszyngtonu, robią piorunujące wrażenie – jak wtedy, gdy syn prezydenta znajduje w przydrożnym rowie składowisko nóg amputowanych w pobliskim szpitalu.

Sceny bitewne w filmie pojawiają się rzadko. Kiedy już goszczą na ekranie, nie ma w nich efektownych starć czy wyraźnego podziału na bohaterów i przegranych. Wszyscy, którzy po najnowszym filmie Spielberga spodziewają się „Szeregowca Ryana” w dziewiętnastowiecznych dekoracjach, wyjdą z kina zawiedzeni. Podobnie jak Lincoln w swoim sławnym „Przemówieniu Gettysburskim”, Spielberg nie robi podziału na poległych Unionistów i Konfederatów. Choć moralna racja leży po stronie Unii, obie strony zostają zrównane w chaosie i dramacie wojny.  

Najnowszy film twórcy „Listy Schindlera”, opowiadając o XIX wiecznej historii USA, pozwala nam lepiej zrozumieć Stany Zjednoczone XXI wieku. Demokraci z Południa uważali siebie za obrońców ideałów Ojców Założycieli.  Jak pokazuje scena pertraktacji pokojowych, przeciwnicy Unii postrzegali Lincolna jako tyrana próbującego zniszczyć ich gospodarkę, obedrzeć ich z wielopokoleniowej tradycji i pozbawić tożsamości. Dziś tyranem nazywany jest Barack Obama, próbujący powiększyć rolę Rządu Federalnego czy odebrać amerykańskim cywilom prawo do posiadania broni szturmowej. Jak na ironię, jego najwięksi przeciwnicy – członkowie Tea Party, skrajnie prawicowego skrzydła partii republikańskiej – również uważają się za spadkobierców idei Amerykańskiej Rewolucji.


Film Spielberga mówi też o znaczeniu pieniądza w amerykańskiej polityce. Jak stwierdza jeden z bohaterów obrazu, trzynasta poprawka „to najważniejsza ustawa XIX wieku, uchwalona dzięki korupcji przez najuczciwszego człowieka w Ameryce”. Dziś rola pieniądza w amerykańskiej demokracji jest równie duża, choć bardziej sformalizowana. To, co kiedyś określilibyśmy jako przekupstwo, dziś nazywamy lobbingiem – organizacje wpierane przez korporacyjne fundusze odgrywają kluczową rolę w procesie legislacyjnym USA, opiniując wiele ustaw i wspierając finansowo kampanie poszczególnych polityków. W filmie Spielberga Lincoln też miał swoją grupę lobbystów, „kupujących” głosy niezdecydowanych demokratów oferując im intratne posady i poparcie w następnych wyborach.

Szesnasty prezydent USA podzielał część rasowych uprzedzeń charakterystycznych dla swojej epoki. Nie jestem ani nigdy nie byłem zwolennikiem zrównania społecznego rasy białej i czarnej, (...) prawa do głosowania dla Murzynów, powoływania ich do ław przysięgłych, obsadzania nimi urzędów czy też ich małżeństw z białymi kobietami – mówił w debacie ze Stephenem Douglasem w 1858 roku. W filmie do wypowiedzenia podobnych słów zmuszony jest Thaddeus Stevens, radykalny abolicjonista zagrany brawurowo przez Tommiego Lee Jonesa. Obraz Spielberga zdaje się sugerować, że słowa Lincolna stanowiły kompromis między jego rzeczywistymi poglądami a tym, co musiał powiedzieć, żeby zyskać poparcie kongresu i opinii publicznej.

Kiedy w jednej ze scen autentycznie zatroskany demokrata prorokuje, że następnym krokiem po zniesieniu niewolnictwa będzie przyznanie czarnym praw wyborczych (a w dłuższej perspektywie – o zgrozo – nawet kobietom!), kongres reaguje oburzeniem i trwogą. Z drugiej strony ekranu sala wybucha śmiechem. Rozdźwięk między reakcją kongresu a widowni to fantastyczny przykład postępu cywilizacyjnego jakiego dokonały zachodnie społeczeństwa w ciągu tych ponad stu pięćdziesięciu lat od zakończenia Wojny Secesyjnej. Wyśmiewając konserwatyzm ówczesnych demokratów, Spielberg pokazuje nam, że to co dzisiaj uznajemy za nie do pomyślenia, za jakiś czas może wydawać się oczywistością.

Od zarania dziejów opowiadanie historii służyło kreowaniu tożsamości grupowej. „Lincoln” wpisuje się w tą tradycję, spełniając przy tym jedną z pierwotnych funkcji amerykańskiego kina – łączenia serc i umysłów mas przez wspólne doświadczenia wyniesione z sali kinowej. Można zarzucić Spielbergowi idealizowanie przywódcy Unii albo zazdrościć mu tego, że z pełnej hipokryzji i paradoksów historii swojego kraju potrafił stworzyć inspirującą opowieść o człowieku, który wyprzedzał swoją epokę. Tak czy inaczej, Lincoln pozostaje jednym z najważniejszych symboli współczesnej kultury politycznej Stanów Zjednoczonych (dość powiedzieć, że podczas styczniowej inauguracji Barack Obama składał przysięgę na Biblię należącą kiedyś do szesnastego prezydenta USA). Biorąc pod uwagę niebywałą popularność obrazu Spielberga (aż 12 nominacji do Oscara!) i ogromny wpływ kina na zbiorową pamięć Amerykanów, możemy zaryzykować stwierdzenie, że od 2012 roku w oczach dużej części swoich rodaków Abraham Lincoln będzie miał twarz Daniela Day-Lewisa.  


Kamil Chrzczonowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz