środa, 15 lutego 2012

"Idy marcowe", reż. George Clooney

Wszyscy ludzie gubernatora

George Clooney powraca do gatunku, w którym jako reżyser czuje się najlepiej. Jego „Idy marcowe” są świetnym filmem politycznym, który poza oczywistą konkluzją, że polityka to brudna gra w której wszystkie chwyty są dozwolone, pokazuje jak młodzieńczy idealizm zamienia się w pozbawiony złudzeń cynizm.

Hala widowiskowa w stanie Ohio. Na scenie dwie mównice. Stephen (Rayan Gosling) podchodzi do jednej z nich i lekko ironicznie obwieszcza: „Nie jestem chrześcijaninem ani ateistą. Nie jestem Żydem ani muzułmaninem. Religią, którą wyznaję jest Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki”. Hala okazuje się pusta, a słowa które padły przed chwilą były tylko próbą mikrofonu. Za kilkadziesiąt minut w tej samej sali ze szczerością i pewnością siebie za którą wielu dałoby się pokroić, wypowie je jego przełożony, gubernator Pensylwanii, Mike Morris, grany przez George’a Clooneya. Gubernator walczy o nominację Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich. Stawka jest wysoka – wygrana w prawyborach w stanie Ohio  otworzy mu drogę do Białego Domu. Mózgami wyborczej kampanii są Paul Zara (Philip Seymour Hoffman) szef sztabu, PRowiec z wieloletnim doświadczeniem i jego zastępca, młody, błyskotliwy, bezgranicznie wierzący w gubernatora Stephen Meyers. Jego wiarą, karierą i losami całej kampanii zachwieje romans ze stażystką Molly (Evan Rachel Wood).

Georga Clooneya można nie lubić za urok hollywoodzkiego amanta, ale nie da się zaprzeczyć, że jego reżyserska kariera nabiera rozpędu. Już przy „Good night and good luck”, gdzie stworzył głęboki portret szalejącego w latach 50tych McCarthyzmu, udowodnił, że potrafi robić zaangażowane politycznie kino. Tym razem reżyser-aktor zrezygnował z historycznego entourage’u i zaadaptował współczesny tekst sztuki „Farragut North” autorstwa byłego sztabowego PRowca Beau Willimona. Clooney z dbałością o szczegóły pokazał mechanizmy rządzące prezydencką kampanią, wykazując się przy tym, jako zagorzały demokrata, nie lada uczciwością i obiektywizmem. Nie podważa tego nawet fakt do którego Clooney przyznawał się wielokrotnie w wywiadach - prace nad filmem, rozpoczęły się już w 2008 roku, ale zawiesił je z powodu prezydenckiej kampanii Barracka Obamy, nie chcąc swoim filmem burzyć ogólnonarodowego optymizmu.

Na planie „Id marcowych” spotkało się prawdziwe „who is who” Hollywood – mamy samego Clooneya, który jako charyzmatyczny kandydat na prezydenta wypada rewelacyjnie, czaruje widza swoim uśmiechem i szczerością, w odpowiednim momencie odkrywając swoją drugą, fascynująco mroczną twarz. Seymour Hoffman jako mówiący bez ogródek, stary wyga kampanii również wypada bardzo wiarygodnie. Nie sposób nie wspomnieć o cynicznym i makiawelicznym szefie sztabu kontrkandydata Morrisa granym przez Paula Giamattiego. Cieszy także występ Marisy Tomei, która wcieliła się w rolę wścibskiej dziennikarki, nomen omen, Idy. To drugoplanowa, ale zapadająca w pamięć kreacja  z własnym charakterem. Ida jako jedyna w tym zdominowanym przez mężczyzn światku jest pozbawiona złudzeń i ostrzega Stephena zapatrzonego w swojego lidera: „Mike Morris to polityk. Miły facet, jak oni wszyscy. Prędzej czy później się na nim przejedziesz.”



Jednak prawdziwym popisem, najjaśniejszym punktem "Id" jest kreacja Rayana Goslinga. Małomówny, zdystansowany Gosling tworzy postać niejednoznaczną - z jednej strony jego bohater doskonale wie w jakiej znajduje się grze, nie ma oporów przed stosowaniem czarnego PRu w walce z politycznymi przeciwnikami czy manipulowaniem poglądami swojego przywódcy tak by słupki poparcia poszły w górę. Z drugiej ma ideały, swoją wizję kraju i wierzy, że Morris może je spełnić. Właściwie do ostatniego ujęcia nie będziemy wiedzieli co rządzi umysłem Stephena - absolutne poświęcenie idei, dążenie do niej wszelkimi możliwymi sposobami czy może równie absolutna, cyniczna żądza władzy.

Nazwa waszyngtońskiej dzielnicy Farragut North, będąca tytułem sztuki na której oparte są "Idy", pada w filmie wielokrotnie - znajdująca się na niej K Street jest biznesowym centrum Ameryki. W słowniku politycznych kreatorów oznacza jednak degradację - przegrana kampania skutkuje powrotem do zarabiającej "milion czy dwieście tysięcy rocznie" firmy konsultingowej -  jak widać w tym świecie pieniądze już szczęścia nie dają, daje je za to poczucie władzy.

Clooney nakręcił trzymający w napięciu, pełen świetnych dialogów dramat w gwiazdorskiej obsadzie. Ze społecznym zacięciem pokazuje nam, że za wielkimi ideami i słowami nierzadko nic nie ma, a politycy to marketingowe wydmuszki - koniec końców wystarczy młoda, ponętna stażystka niosąca kawę by obnażyć fałsz politycznych deklaracji. Wniosek: nigdy nie ufajmy do końca politykom. Oni wszyscy to mili ludzie.

KRYSTIAN BUCZEK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz