Rozmowa z reżyserem filmowym Grzegorzem Jaroszukiem o jego pełnometrażowym debiucie „Kebab i Horoskop”, ale również o filologii ukraińskiej, czasopiśmie „Detektyw” i inspirującym dziadku.
Mateusz Guzik: Dokończ zdanie: komedia powinna…
Grzegorz Jaroszuk: Być trochę śmieszna.
W wielu wywiadach mówiłeś, że chodzi ci o smutny uśmiech, a nie rechot. Właściwie, dla kogo jest ten słodko – kwaśny film, który nikogo nie zbuntuje, ani nie pocieszy?
Gdybym sobie wyobrażał widza mojego filmu, byłby to człowiek mniej więcej w moim wieku, w miarę wykształcony, który przeczytał takie książki jak ja i widział podobne filmy. Jest zrobiony dla kogoś, z kim mógłbym usiąść przy piwie i porozmawiać, ale już o czymś innym niż o piłce nożnej. Jest to o tyle problematyczne, że do kina poszło mało ludzi.
Z drugiej strony, „Kebab i Horoskop” został nieźle odebrany na festiwalach, podobnie jak wcześniejsza etiuda „Opowieści z chłodni”. Z której nagrody jesteś najbardziej dumny?
Najbardziej cieszy mnie to, że zrobiłem na koniec łódzkiej „filmówki” etiudę, dzięki której zrozumiałem, po co byłem w tej szkole. To pomogło mi określić siebie. Wszystkie te nagrody i wyróżnienia oczywiście sporo mi dały, zwłaszcza poprawiały mi samopoczucie. Jednak przede wszystkim pomogły mi zrobić pełnometrażowy debiut i to taki, o którym mogę w stu procentach powiedzieć, że jest mój. Tam nie ma ani jednego ujęcia, którego nie chciałem.
Czyli stawiasz raczej na “być” niż “mieć”?
Chciałbym dalej robić filmy, które będą mi się podobać. Gdybym myślał o pieniądzach, musiałbym zrobić coś w stylu Wkręceni 7. Musiałbym pójść zdecydowanie w stronę komedii, której nie akceptuję, ale jednak jest określonym gatunkiem. Tylko, że wtedy musiałbym się zastanawiać, co ludzi bawi bardziej, a co mniej. Szczerze mówiąc, półśrodki nie mają sensu. Dla pieniędzy mogę po prostu zrobić reklamę. Nie muszę wtedy bawić się w kompromisy przy kręceniu filmów.
Starasz się więc tworzyć kino autorskie, nieskrępowane gatunkowo. Jaka filozofia kryje się za twoim podejściem do filmowania?
Nie jestem filozofem. Ten konkretny film jest o tym, że nic nie ma sensu i chyba to jest jego główna myśl. Porównałbym to do cytatu z „Pociągów pod specjalnym nadzorem”. Tam się wszystko pieprzy, ale jest pewien dziadek, który pojawia się co piętnaście minut i mówi: „Jak ten zegarek pięknie bije”. I z jednej strony jest to kwintesencja absurdu ale z drugiej jest w tym wszystkim wielki urok.
Miałeś kiedyś, wzorem swoich bohaterów, jakąś absurdalną pracę?
Nie. Moim najgorszym zajęciem było rozwieszanie plakatów na przystankach. Za to przez trzy lata studiowałem filologię ukraińską. Nie była to praca, ale miałem poczucie, że przez taki kawał czasu biorę udział w czymś, co zupełnie nie ma sensu. Na dwadzieścia parę osób była tam tylko jedna, która faktycznie chciała to studiować. Ja poszedłem tam tylko po to, aby uniknąć wojska. Byliśmy jak skazańcy. Co prawda, miałem wtedy czas na oglądanie filmów i przygotowywanie się do „filmówki”. Ale, co tam się nałykałem tego bezsensu, to moje.
Wydaje mi się, że wbrew temu, co często powtarzasz, nie lubisz bohaterów swojego filmu. Ciężko jest im współczuć głównie z powodu konstrukcji utworu, będącego jak zbiór luźno związanych skeczy, w których te postaci wypadają kiepsko.
Moim zdaniem da się ich polubić. Scenariusz jest mocno skondensowany i przyspieszony. Jeśli kasjerka postanawia zaprosić do domu Japończyka, to nie opowiadamy tego przez 15 minut. Nie zrobiłbym z tak prostej rzeczy trzech scen. Tym bardziej nie dołożyłbym jeszcze paru scen, w których podejmuje decyzję, pisze maila i w końcu wita Japończyka. Oczywiście, jest ryzyko, że moje podejście do przedstawiania fabuły sprawia, że pewne rzeczy są trudne do zrozumienia. To było wliczone w koszty. Nie ułatwiam widzowi odbioru.
Nie jestem filozofem. Ten konkretny film jest o tym, że nic nie ma sensu i chyba to jest jego główna myśl. Porównałbym to do cytatu z „Pociągów pod specjalnym nadzorem”. Tam się wszystko pieprzy, ale jest pewien dziadek, który pojawia się co piętnaście minut i mówi: „Jak ten zegarek pięknie bije”. I z jednej strony jest to kwintesencja absurdu ale z drugiej jest w tym wszystkim wielki urok.
Miałeś kiedyś, wzorem swoich bohaterów, jakąś absurdalną pracę?
Nie. Moim najgorszym zajęciem było rozwieszanie plakatów na przystankach. Za to przez trzy lata studiowałem filologię ukraińską. Nie była to praca, ale miałem poczucie, że przez taki kawał czasu biorę udział w czymś, co zupełnie nie ma sensu. Na dwadzieścia parę osób była tam tylko jedna, która faktycznie chciała to studiować. Ja poszedłem tam tylko po to, aby uniknąć wojska. Byliśmy jak skazańcy. Co prawda, miałem wtedy czas na oglądanie filmów i przygotowywanie się do „filmówki”. Ale, co tam się nałykałem tego bezsensu, to moje.
Wydaje mi się, że wbrew temu, co często powtarzasz, nie lubisz bohaterów swojego filmu. Ciężko jest im współczuć głównie z powodu konstrukcji utworu, będącego jak zbiór luźno związanych skeczy, w których te postaci wypadają kiepsko.
Moim zdaniem da się ich polubić. Scenariusz jest mocno skondensowany i przyspieszony. Jeśli kasjerka postanawia zaprosić do domu Japończyka, to nie opowiadamy tego przez 15 minut. Nie zrobiłbym z tak prostej rzeczy trzech scen. Tym bardziej nie dołożyłbym jeszcze paru scen, w których podejmuje decyzję, pisze maila i w końcu wita Japończyka. Oczywiście, jest ryzyko, że moje podejście do przedstawiania fabuły sprawia, że pewne rzeczy są trudne do zrozumienia. To było wliczone w koszty. Nie ułatwiam widzowi odbioru.
Nie masz wrażenia, że cały czas opowiadasz tę samą historię? Wszyscy twoi bohaterowie są jak rodzina przegranych ludzi. A przecież sam osiągnąłeś pewien sukces życiowy: skończyłeś prestiżową szkołę, robisz filmy, które dostają nagrody…
Nie myślę w takich kategoriach: skończyłem szkołę, dostaję nagrody, jest ekstra. Szczerze mówiąc dobrze znam tę „ rodzinę” moich bohaterów. Myślę, że kolejny film będzie trochę inny. Pracuję ze scenarzystką Kingą Krzemińską, co jest dla mnie nowością, więc to nie ja wymyślam historię. I już wyrzuciliśmy tę smutną rodzinę.
Zdziwiło mnie, że podczas seansu twojego filmu niektórzy widzowie przy scenach abstrakcyjnego, często gorzkiego humoru wybuchają gromkim śmiechem. Czy to jest coś, czego oczekiwałeś?
Dobrze, gdyby widz się pośmiał z moich bohaterów, ale i uświadomił sobie: „przecież ja jestem taki sam”. I żeby mu się zrobiło trochę smutno, bo życie jest smutne. Ludzie w moim filmie nie są szczególnie mądrzy, ale nie wydaje mi się, bym był od nich rozsądniejszy.
Która z postaci sprawiła ci największy kłopot? Kto z kolei napisał się sam?
Przy Kasjerce było trochę kombinowania. Sam napisał się Kortazar. Z jego pseudonimem wiąże się zresztą ciekawa historia. Wbrew pozorom, nie chodziło o pisarza Cortazara, tylko o piłkarza. Zrezygnowałem z tej sekwencji, bo była zbyt skomplikowana: bohater tłumaczył genezę swojej ksywy Japończykowi i – choć robił to po polsku – był w jakiś sposób rozumiany. Gość kasjerki był więc jedyną osobą na świecie, która rozumiała, że staruszkowi chodziło o piłkarza. To wyleciało, ale pseudonim został. Kortazar nie sprawił mi większych problemów, bo to był po prostu mój dziadek. Jadałem z nim tysiące obiadów i zawsze notowałem, co robił, np. „słodzi rybę”. Materiał na tę postać był na wyciągnięcie ręki.
Mówiłeś, że przy nowym filmie współpracujesz ze scenarzystką. Dlaczego zdecydowałeś się odejść od samodzielnego pisania scenariuszy?
Nie odchodzę od tego. W międzyczasie piszę nowy, na podstawie którego chciałbym zrobić następny film, jeśli się uda. Scenarzystkę, Kingę Krzemińską, poznałem przy okazji pracy nad „Kebabem”. Wtedy się okazało, że chciałaby ze mną współpracować, co było o tyle ciekawe, że podczas nauki w „filmówce” nie było tam wydziału scenariopisarstwa, więc każdy pisał dla siebie. Dla mnie to najcięższy etap pracy nad filmem.
Nie myślę w takich kategoriach: skończyłem szkołę, dostaję nagrody, jest ekstra. Szczerze mówiąc dobrze znam tę „ rodzinę” moich bohaterów. Myślę, że kolejny film będzie trochę inny. Pracuję ze scenarzystką Kingą Krzemińską, co jest dla mnie nowością, więc to nie ja wymyślam historię. I już wyrzuciliśmy tę smutną rodzinę.
Zdziwiło mnie, że podczas seansu twojego filmu niektórzy widzowie przy scenach abstrakcyjnego, często gorzkiego humoru wybuchają gromkim śmiechem. Czy to jest coś, czego oczekiwałeś?
Dobrze, gdyby widz się pośmiał z moich bohaterów, ale i uświadomił sobie: „przecież ja jestem taki sam”. I żeby mu się zrobiło trochę smutno, bo życie jest smutne. Ludzie w moim filmie nie są szczególnie mądrzy, ale nie wydaje mi się, bym był od nich rozsądniejszy.
Która z postaci sprawiła ci największy kłopot? Kto z kolei napisał się sam?
Przy Kasjerce było trochę kombinowania. Sam napisał się Kortazar. Z jego pseudonimem wiąże się zresztą ciekawa historia. Wbrew pozorom, nie chodziło o pisarza Cortazara, tylko o piłkarza. Zrezygnowałem z tej sekwencji, bo była zbyt skomplikowana: bohater tłumaczył genezę swojej ksywy Japończykowi i – choć robił to po polsku – był w jakiś sposób rozumiany. Gość kasjerki był więc jedyną osobą na świecie, która rozumiała, że staruszkowi chodziło o piłkarza. To wyleciało, ale pseudonim został. Kortazar nie sprawił mi większych problemów, bo to był po prostu mój dziadek. Jadałem z nim tysiące obiadów i zawsze notowałem, co robił, np. „słodzi rybę”. Materiał na tę postać był na wyciągnięcie ręki.
Mówiłeś, że przy nowym filmie współpracujesz ze scenarzystką. Dlaczego zdecydowałeś się odejść od samodzielnego pisania scenariuszy?
Nie odchodzę od tego. W międzyczasie piszę nowy, na podstawie którego chciałbym zrobić następny film, jeśli się uda. Scenarzystkę, Kingę Krzemińską, poznałem przy okazji pracy nad „Kebabem”. Wtedy się okazało, że chciałaby ze mną współpracować, co było o tyle ciekawe, że podczas nauki w „filmówce” nie było tam wydziału scenariopisarstwa, więc każdy pisał dla siebie. Dla mnie to najcięższy etap pracy nad filmem.
Jak powstawał scenariusz do „Kebaba i Horoskopa”? Najpierw był pomysł na sytuację, a potem bohaterowie czy może odwrotnie?
Najpierw powstała pierwsza scena, czyli to, jak się poznają główni bohaterowie i cała sytuacja, która do tego doprowadziła: czytanie horoskopów, rzucanie pracy... Potem było tak, jak z dziadkiem. Dla mnie pisanie scenariusza jest jak grzebanie w śmieciach wspomnień. Wyciągasz to, co siedzi ci głęboko w głowie, przypominasz sobie o innych rzeczach i to się robi… może trochę zabawne. Postać Stażystki wzięła się z tego, że przeczytałem w gazecie „Detektyw” historię o dziewczynie, którą uwiódł szef. Przekonywał, że ją kocha i rzuci dla niej swoją żonę. Ona w to uwierzyła, a on ją wykorzystał i kazał jej spadać. Ten szef miał złote rybki. I ta dziewczyna z zemsty włamała się do jego domu, ukradła je i próbowała usmażyć. Celem zjedzenia. Takie zachowanie wiele mówi o bohaterce.
Czego się nauczyłeś na planie swojego pierwszego pełnometrażowego filmu?
Wszystko poszło bardzo sprawnie. To był w miarę spokojny plan, nie było szczególnie wymagających scen zbiorowych ani trudnych warunków pogodowych. Pewnym wyzwaniem będzie dla mnie kolejny film, po tym pisanym z Kingą, bo ma się dziać praktycznie całkowicie w plenerze. „Opowieści z chłodni” i „Kebab” były kręcone we wnętrzach. One dają absolutną kontrolę nad wszystkim, nagle panujesz nad całym światem. Teraz chodzi o to, żeby tę kontrolę przenieść w plener.
Piętno kontroli nosi także mocno określona warstwa wizualna twoich filmów – zwłaszcza kolorystyka i stroje bohaterów. Czy można powiedzieć, że odnalazłeś swój styl?
Nie wyobrażam sobie siebie wychodzącego na Rondo de Gaulle’a i kręcącego w zupełnie przypadkowym miejscu, nie panującego nad tym, co się znajdzie w kadrze. Nie wierzę, że kiedykolwiek zrobię film zbliżony estetycznie do życia codziennego. Im bardziej obraz jest wykreowany, tym bardziej mi się to podoba. Podobnie ciekawi mnie praca nad szczegółami, kiedy mam już gotową historię. Wymyślanie tików, dziwnych zachowań… To jest skomplikowany, zespołowy proces i teraz w zasadzie ciężko mi powiedzieć, kto wpadł na pomysł, żeby Szef przez cały czas nosił koszulki polo. Bardzo mi się to spodobało, bo one dobrze określają tę postać.
Wracając do nagród i rankingów: Variety nazwało Cię najbardziej interesującym twórcą z Polski. To mobilizuje czy krępuje?
Były takie ulotki promujące „Kebaba”, a na nich coś w stylu: to najciekawszy debiut w Polsce. Gdybym coś takiego zobaczył na początku szkoły – taką ulotkę i opinię – byłbym naprawdę szczęśliwy. Teraz wiedziałem, że napisał to agent sprzedaży, bo na tym polega jego praca. Odnośnie do tego rankingu, podejrzewam, że autorka nie widziała wszystkich polskich filmów z danego roku. Pewnie było w tym trochę przypadku.
A co Cię mobilizuje?
Ważne jest to uczucie, kiedy kończysz pracę nad filmem i wiesz, że ci ludzie z ekipy zrobią z tobą następny film. Dlatego, że ci ufają. I to jest bardzo mobilizujące.
Najpierw powstała pierwsza scena, czyli to, jak się poznają główni bohaterowie i cała sytuacja, która do tego doprowadziła: czytanie horoskopów, rzucanie pracy... Potem było tak, jak z dziadkiem. Dla mnie pisanie scenariusza jest jak grzebanie w śmieciach wspomnień. Wyciągasz to, co siedzi ci głęboko w głowie, przypominasz sobie o innych rzeczach i to się robi… może trochę zabawne. Postać Stażystki wzięła się z tego, że przeczytałem w gazecie „Detektyw” historię o dziewczynie, którą uwiódł szef. Przekonywał, że ją kocha i rzuci dla niej swoją żonę. Ona w to uwierzyła, a on ją wykorzystał i kazał jej spadać. Ten szef miał złote rybki. I ta dziewczyna z zemsty włamała się do jego domu, ukradła je i próbowała usmażyć. Celem zjedzenia. Takie zachowanie wiele mówi o bohaterce.
Czego się nauczyłeś na planie swojego pierwszego pełnometrażowego filmu?
Wszystko poszło bardzo sprawnie. To był w miarę spokojny plan, nie było szczególnie wymagających scen zbiorowych ani trudnych warunków pogodowych. Pewnym wyzwaniem będzie dla mnie kolejny film, po tym pisanym z Kingą, bo ma się dziać praktycznie całkowicie w plenerze. „Opowieści z chłodni” i „Kebab” były kręcone we wnętrzach. One dają absolutną kontrolę nad wszystkim, nagle panujesz nad całym światem. Teraz chodzi o to, żeby tę kontrolę przenieść w plener.
Piętno kontroli nosi także mocno określona warstwa wizualna twoich filmów – zwłaszcza kolorystyka i stroje bohaterów. Czy można powiedzieć, że odnalazłeś swój styl?
Nie wyobrażam sobie siebie wychodzącego na Rondo de Gaulle’a i kręcącego w zupełnie przypadkowym miejscu, nie panującego nad tym, co się znajdzie w kadrze. Nie wierzę, że kiedykolwiek zrobię film zbliżony estetycznie do życia codziennego. Im bardziej obraz jest wykreowany, tym bardziej mi się to podoba. Podobnie ciekawi mnie praca nad szczegółami, kiedy mam już gotową historię. Wymyślanie tików, dziwnych zachowań… To jest skomplikowany, zespołowy proces i teraz w zasadzie ciężko mi powiedzieć, kto wpadł na pomysł, żeby Szef przez cały czas nosił koszulki polo. Bardzo mi się to spodobało, bo one dobrze określają tę postać.
Wracając do nagród i rankingów: Variety nazwało Cię najbardziej interesującym twórcą z Polski. To mobilizuje czy krępuje?
Były takie ulotki promujące „Kebaba”, a na nich coś w stylu: to najciekawszy debiut w Polsce. Gdybym coś takiego zobaczył na początku szkoły – taką ulotkę i opinię – byłbym naprawdę szczęśliwy. Teraz wiedziałem, że napisał to agent sprzedaży, bo na tym polega jego praca. Odnośnie do tego rankingu, podejrzewam, że autorka nie widziała wszystkich polskich filmów z danego roku. Pewnie było w tym trochę przypadku.
A co Cię mobilizuje?
Ważne jest to uczucie, kiedy kończysz pracę nad filmem i wiesz, że ci ludzie z ekipy zrobią z tobą następny film. Dlatego, że ci ufają. I to jest bardzo mobilizujące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz