czwartek, 30 kwietnia 2015

"Wędrówka na Zachód", reż. Tsai Ming-Liang


„DOKĄD?”

           To nie jest film zatytułował jedno ze swoich nakręconych wbrew irańskiemu reżimowi dzieł Jafar Panahi. To nie jest dokument - chciałoby się powiedzieć (choć szept wydaje się tu bardziej na miejscu) po seansie wchodzącego na ekrany polskich kin obrazu tajwańskiego mistrza kina kontemplacyjnego Tsai Ming-Lianga.

            Czternaście ujęć. Tylko tyle zobaczymy podczas całego seansu Wędrówki na Zachód. Każde z nich stanowi swoisty test cierpliwości dla widza. W żadnym kamera nie drgnie ani o centymetr wymuszając poszukiwanie tego, co najważniejsze w kadrze na własną rękę. Co więcej, znaczna część scen skupia się na tym samym zdarzeniu, a wyróżnia je jedynie miejsce akcji. Buddyjski mnich (w tej roli stały współpracownik Tsaia – Lee Kang-Sheng) odziany w jaskrawą szatę przemierza zatłoczone ulice Marsylii. Każdy jego krok trwa nienaturalnie długo. Mijają minuty, podczas których on sam opierając się pulsującemu rytmowi miasta zdaje się pozostawać niemal w tym samym punkcie. Skontrastowany z pędzącym we wszystkich kierunkach tłumem jawi się jako przybysz z innego świata.


            Tsai rozmywa definicję dokumentu w równie ciekawy, choć zupełnie odmienny sposób, co Abbas Kiarostami w swoich dziełach z lat 90. Angażuje aktorów, jednak świadomie nie korzystając z ich warsztatu i doświadczenia sprowadza ich jedynie do postaci ciał wprawianych w powolny ruch. Środki jakich reżyser używa do obserwacji tłumu, który zdaje się równorzędnym bohaterem filmu przyjmują znamiona formy dokumentalnej w czystej postaci. Ingerencja Tajwańczyka w obserwowaną rzeczywistość jest jednak zbyt wyraźna by poddać jego twór takiej klasyfikacji. Popycha ona Wędrówkę na Zachód w stronę audiowizualnego eksperymentu, który równie dobrze jak w sali kinowej odnalazłby się w galerii sztuki nowoczesnej. Tsai posługując się postacią graną przez Lee Kang-Shenga podejmuje się szczególnej stymulacji tłumu przetaczającego się przez Marsylię. Przechodnie pozostają jednak obojętni na ten zadziwiający performance. Większość z nich mija mnicha ledwie zwalniając kroku by rzucić w jego kierunku zdziwione spojrzenie. Inni w biegu nawet go nie zauważają, pozostali z przestrachem lub pogardą omijają z daleka. W pewnym momencie ten dziwaczny rytuał ulega nagłemu zwielokrotnieniu. Statyczna dotąd postać, w którą wciela się Denis Lavant podąża śladem mnicha naśladując jego spowolniony krok. Usilne próby wywołania głębszej refleksji wśród uczestników tłumu zdają się jednak spełzać na niczym. Tsai ponosi porażkę. Z czym przegrywa? Z obojętnością? Egotyzmem? Zbiorowym pędem ku nieokreślonemu?

           W ostatnim ujęciu w odbiciu szklanego sufitu widzimy dwójkę ulicznych artystów. Jeden gra na pianinie, drugi wytwarza znacznych rozmiarów bańki mydlane. Po chwili otacza ich całkiem pokaźne grono osób w bezruchu obserwujących występ. W krótkim czasie udaje im się to, czego tajwański performer nie dokonał przemierzając całe miasto. Estetyka zwycięża nad mistyką.

Michał Górczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz