„DOKĄD?”
To
nie jest film zatytułował jedno ze swoich nakręconych wbrew irańskiemu
reżimowi dzieł Jafar Panahi. To nie jest
dokument - chciałoby się powiedzieć (choć szept wydaje się tu bardziej na
miejscu) po seansie wchodzącego na ekrany polskich kin
obrazu tajwańskiego mistrza kina kontemplacyjnego Tsai Ming-Lianga.
Czternaście ujęć. Tylko tyle
zobaczymy podczas całego seansu Wędrówki
na Zachód. Każde z nich stanowi swoisty test cierpliwości dla widza. W
żadnym kamera nie drgnie ani o centymetr wymuszając poszukiwanie tego, co najważniejsze
w kadrze na własną rękę. Co więcej, znaczna część scen skupia się na tym samym
zdarzeniu, a wyróżnia je jedynie miejsce akcji. Buddyjski mnich (w tej roli
stały współpracownik Tsaia – Lee Kang-Sheng) odziany w jaskrawą szatę
przemierza zatłoczone ulice Marsylii. Każdy jego krok trwa nienaturalnie długo.
Mijają minuty, podczas których on sam opierając się pulsującemu rytmowi miasta
zdaje się pozostawać niemal w tym samym punkcie. Skontrastowany z pędzącym we
wszystkich kierunkach tłumem jawi się jako przybysz z innego świata.
Tsai rozmywa definicję dokumentu w
równie ciekawy, choć zupełnie odmienny sposób, co Abbas Kiarostami w swoich
dziełach z lat 90. Angażuje aktorów, jednak świadomie nie korzystając z ich
warsztatu i doświadczenia sprowadza ich jedynie do postaci ciał wprawianych w
powolny ruch. Środki jakich reżyser używa do obserwacji tłumu, który zdaje się
równorzędnym bohaterem filmu przyjmują znamiona formy dokumentalnej w czystej
postaci. Ingerencja Tajwańczyka w obserwowaną rzeczywistość jest jednak zbyt
wyraźna by poddać jego twór takiej klasyfikacji. Popycha ona Wędrówkę na Zachód w stronę
audiowizualnego eksperymentu, który równie dobrze jak w sali kinowej odnalazłby
się w galerii sztuki nowoczesnej. Tsai posługując się postacią graną przez Lee
Kang-Shenga podejmuje się szczególnej stymulacji tłumu przetaczającego się
przez Marsylię. Przechodnie pozostają jednak obojętni na ten zadziwiający
performance. Większość z nich mija mnicha ledwie zwalniając kroku by rzucić w
jego kierunku zdziwione spojrzenie. Inni w biegu nawet go nie zauważają,
pozostali z przestrachem lub pogardą omijają z daleka. W pewnym momencie ten dziwaczny
rytuał ulega nagłemu zwielokrotnieniu. Statyczna dotąd postać, w którą wciela
się Denis Lavant podąża śladem mnicha naśladując jego spowolniony krok. Usilne
próby wywołania głębszej refleksji wśród uczestników tłumu zdają się jednak spełzać
na niczym. Tsai ponosi porażkę. Z czym przegrywa? Z obojętnością? Egotyzmem?
Zbiorowym pędem ku nieokreślonemu?
W ostatnim ujęciu w odbiciu szklanego
sufitu widzimy dwójkę ulicznych artystów. Jeden gra na pianinie, drugi wytwarza
znacznych rozmiarów bańki mydlane. Po chwili otacza ich całkiem pokaźne grono
osób w bezruchu obserwujących występ. W krótkim czasie udaje im się to, czego
tajwański performer nie dokonał przemierzając całe miasto. Estetyka zwycięża
nad mistyką.
Michał Górczyński
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz