piątek, 1 maja 2015

"W tej relacji jest coś głębszego" - wywiad z Mateuszem Damięckim

Wszystko, co jest związane z moim zawodem, jest też bezpośrednio związane ze mną i całkowicie na mnie oddziałuje. Tworzy mnie. Mój zawód jest ze mną związany bezwzględnie i nierozerwalnie.


Karolina Gontarek: Zacznijmy przekornie – od końca – od West Endu?

Mateusz Damięcki: Wziąłem udział w castingu. Pojechałem do Wielkiej Brytanii, stanąłem na scenie, zagrałem i dostałem rolę w teatrze na West Endzie. Mieliśmy grać parę z Lyndą Bellingham – 65-letnią aktorką. Fantastyczna kobieta. Rolę dostałem w kwietniu. W maju zacząłem się do niej przygotowywać, pojechałem na zdjęcia do plakatu. Dali mi dwa miesiące, aby odwołać wszystkie projekty w Polsce, czyli pracę w filmie, dwóch serialach i dwóch przedstawieniach, do których musiałem zorganizować zastępstwo. Planowany był siedmiomiesięczny tour po całej Wielkiej Brytanii: Irlandia, Szkocja, Anglia, 20 teatrów, po dwa spektakle dziennie. Wielka, niesamowita przygoda.

Dlaczego nie doszła do skutku?

Tuż przed podpisaniem umowy w czerwcu zadzwonił do mnie producent i mówi: „Lynda ma raka. Nasz projekt nie dojdzie do skutku”. Zaniemówiłem. W moich polskich projektach były już zastępstwa, więc siedem miesięcy nie pracowałem.
Lynda napisała mi piękny list, w którym przepraszała, że jej choroba pokrzyżowała nasze plany. Mieliśmy wszyscy nadzieję, że wyzdrowieje, ale niestety tak się nie stało. Umarła 6 miesięcy temu.
Choć ta produkcja nie zostanie już zrealizowana, było to dla mnie bardzo cenne doświadczenie. Lynda Bellingham napisała przed śmiercią książkę, w której poświęciła mi aż trzy strony. Pisze o tym, że na scenie czuło się między nami chemię i wiedziała, że to będzie dobre przedstawienie. I tak sobie myślę, że to spotkanie, ta książka - jak nie dziś i nie jutro, to za jakiś czas zaprocentuje.


Czy to takie spotkania są dla aktora najwartościowsze? Najbardziej rozwijają warsztat?

Od ludzi można się nauczyć najwięcej: obserwując, podglądając jak oni pracują. Żałuję, że jedno z takich spotkań się nie udało. Jestem zafascynowany rosyjską kulturą, począwszy od literatury przez kino, teatr, po twórców. Kiedyś przyjechał do Warszawy Andriej Konczałowski, czyli brat Nikity Michałkowa. Zaproponował mi, żebym zagrał w jego przedstawieniu pod tytułem „Król Lear”. Dałbym wiele, żeby być blisko takich twórców jak Konczałowski, w którego jestem bardzo zapatrzony ze względu na jego współpracę z Tarkowskim. Pracowałem wtedy w Teatrze Współczesnym (grałem w jednej sztuce, wchodziłem w II akcie) i niestety, zgodnie z zasadami panującymi w teatrach repertuarowych nie dostałem zgody na udział w spektaklu Konczałowskiego. Traktuję to jako naukę okupioną dość dużym wyrzeczeniem. Aby nie być ponownie postawionym w takiej sytuacji, podjąłem wtedy decyzję, że nie podejmę już pracy w teatrze na tzw. etat.

Niektórzy młodzi aktorzy o tym marzą.

Będąc związany przez dwa lata z Teatrem Współczesnym grałem w ciekawych spektaklach, ale nie mogłem swobodnie brać udziału w innych produkcjach. Za każdym razem musiałem pytać o zgodę, nawet jeśli nie kolidowały z harmonogramem mojej pracy w teatrze. A w 2004 roku gaża adepta po szkole teatralnej wynosiła 900 zł brutto. Tu nie chodzi tylko o pieniądze, choć pewnie mógłbym się posłużyć pięknym cytatem z jednego z moich ukochanych filmów - „Olbrzym”, kiedy Elizabeth Taylor, grająca córkę potentata naftowego z Texasu mówi: „Pieniądze wcale nie są wszystkim, nie są najważniejsze”, na co James Dean, który nie ma nic, odpowiada: „Nie są najważniejsze. Jak się je ma.” I jak widać, z popkultury można zaczerpnąć bardzo cenne prawdy życiowe. Mit ubogiego artysty jest krzywdzący i nie powinno się go wynosić na piedestał. Aktor, żeby dobrze wykonywać swoją pracę musi mieć po prostu dobre warunki do pracy.

Musi też chodzić na castingi. Podobno za tym nie przepadasz?

To prawda. Castingów nie lubię, ale jestem na nie zdany. Nie są według mnie miarodajne. W ciągu paru sekund musisz stworzyć coś, co nie jest doskonałe i co może podważyć wiarę w ciebie u danego reżysera. Starasz się zmobilizować na 100%, wykorzystać swoje doświadczenia i umiejętności, ale czasem po prostu się nie udaje. W ciągu mojej kariery zdarzyło mi się trzykrotnie, że zaproponowano mi rolę napisaną specjalnie dla mnie. To jest zawsze bardzo miłe. Wszystkie inne role to z jednej strony ciężka praca, a z drugiej łut szczęścia. Po latach castingów przekonałem się, że im bardziej ci zależy, tym gorzej to się kończy. A przecież trudno do takiego testu podchodzić beznamiętnie. Jeżeli człowiek jest sumienny i zależy mu na jego zawodzie, to mimowolnie zawsze będzie chciał wygrać, a to powoduje spięcie, które nie sprzyja zaprezentowaniu pełni swoich możliwości.



Jak wyglądał casting do Zagubionego czasu”?

To był właśnie ten łut szczęścia. Poszedłem na ten casting trzy dni po powrocie z wyprawy na Syberię, na której w ciągu 63 dni przejechałem 25 000 km. Jeżeli docierasz do miejsca, w którym paręnaście milionów ludzi na przestrzeni lat było wbijanych w ziemię w łagrach, w gułagach, to przesiąkasz tym. Jedziesz i myślisz. Do tego podczas podróży czytałem książkę „Moja Kołyma”. Na 140 stronach jest opis tego, jak polski więzień, były żołnierz AK przeżył Kołymę, obóz koncentracyjny. Ty jedziesz tam z profesjonalnym ekwipunkiem, jest raptem -10°C, a już tęsknisz do rodziców, do kobiety i kota. Początkowo myślisz: „Boże, jaki jestem dzielny! Jaką przygodę przeżywam!” Ale, gdy czytasz coś takiego, że facet przeżył 9 lat na Kołymie i nie miał skarpetek, a jak jego kumpel umarł, to przykrywał się nim przez 3 dni po to, żeby przetrwać, to masz tak totalnego doła, że nie wiesz już co ze sobą zrobić. Docierasz do Magadanu i zdajesz sobie sprawę, że na to wybrzeże przypłynęły dziesiątki tysięcy barek, z których ludzie schodzili jak zwierzęta na rzeź - w ciągu miesiąca wszyscy szli do piachu. Wróciłem z tej Kołymy w poczuciu takiego zawstydzenia, że ja sobie tam pojechałem Mercedesem klasy G i przeżyłem niesamowitą przygodę, a ludzie tam przeżywali gehennę. I wtedy właśnie zadzwoniła do mnie agentka, na 5 dni przed powrotem i powiedziała, żebym się nauczył tekstu. Poszedłem na casting. Byłem wtedy zupełnie jak z innego świata, spokojny, wycofany, smutny. I właśnie taka była wizja reżyserki Anny Justice na tę rolę. Dopiero na zdjęciach powiedziała mi coś niesamowitego: „Wiesz, Mateusz, że ty nie musiałeś nic mówić na tym spotkaniu. Dla mnie twój niemiecki, to, jak zagrałeś było tylko i wyłącznie formalnością. Kiedy pojawiłeś się w tych drzwiach, ja w głębi duszy wiedziałam, że to jest Tomasz Limanowski z ’44 roku.”

To tak jakby niewiele zależało od Ciebie?

I to jest z jednej strony przerażające, że nie masz na to najmniejszego wpływu. A z drugiej strony, ta świadomość jak mało od Ciebie zależy jest wspaniała. To jest piękne w tym zawodzie. Przyszedłem na casting, dostałem tę rolę, nie wiedząc o tym, że dostałem ją w pierwszej sekundzie pojawienia się na scenie tylko i wyłącznie dlatego, że tak jak Anna powiedziała, miałem w oczach coś, czego nie da się opisać i czego nie miał nikt przede mną ani po mnie, kto brał udział w tym castingu. Dla takich chwil warto być aktorem. Mam nadzieję, że to nie jedyna taka chwila w moim życiu i że jeszcze parę takich sytuacji się zdarzy.


Grałeś więźnia obozu koncentracyjnego – Tomasza Limanowskiego. Psychicznie i fizycznie to była bardzo wymagająca rola.

Tak, schudłem 16 kg, ale bardzo sobie cenię to, że dostałem rolę, dzięki której mogłem zmienić moje emploi. Co więcej, Anna zaufała mi do takiego stopnia, że pierwszy raz mogłem ingerować w scenariusz.
Praca przy tym filmie była pod wieloma względami doświadczeniem niezwykłym. 40 osób z ekipy - sami Niemcy, codziennie wychodzą na plan, na którym muszą mówić o II Wojnie Światowej, o Żydach w obozach koncentracyjnych. A każdy z nich w rodzinie miał jak nie esesmana to przynajmniej wermachtowca. Przychodzą na ten plan z duszą na ramieniu, ze łzami w oczach. Anna robiąc Zagubiony czas”, dokonuje totalnego samospalenia za siebie i za wielu ludzi Niemców. Oni są odkryci jak jątrzące się rany, więc masz lepszy z nimi kontakt. Zaczynasz wchodzić w bardzo bliskie relacje ze wszystkimi ludźmi  począwszy od reżyserki, a na wózkarzu skończywszy.
I w pewnym momencie scenografka zaczyna rozklejać elementy dekoracji w tych murach, które spreparowała. Bierze kartkę papieru. Zaczyna ją przyklejać na murze. Podchodzę do tego i czytam. List gończy za  Dobiesławem Damięckim i Ireną Janiną Górską. Czytam i tak jak teraz stoją mi wszystkie włosy na rękach. Ten list pojawił się w książce mojej babci, więc znałem jego treść. Zapytałem Anny, kiedy wyciągnęła ten dokument z archiwów. Ona czyta ze mną i zaczyna płakać. O niczym nie wiedziała. Podchodzi aktorka, z którą gram -  czyta i jej też zaczynają płynąć łzy. Zbiera się cała ekipa. Okazało się, że scenografka wybrała ten dokument zupełnie przypadkowo z tysięcy, które są w internecie i w Muzeum Holocaustu. I my tam wszyscy stoimy pod tą ścianą z tym listem i wszyscy ryczymy. Takich momentów nie da się zaplanować. One po prostu się pojawiają i wywołują emocje nie do opisania. To nie jest tylko wykonywanie swojej pracy i sposób na zarabianie na życie, ale jest coś głębszego w tej relacji ja i mój zawód. Później jak idę na grób dziadków, myślę: „To chyba o to chodzi!”. Dziadek urodził się w 1899 roku i jakimś trafem miał żonę, która wykonywała ten sam zawód. Z tego związku powstała dwójka fantastycznych ludzi, czyli mój stryjek i mój ojciec - obaj są aktorami. Syn mojego stryja – Grzesiek Damięcki – też jest aktorem, ja jestem aktorem, moja siostra jest aktorką… i może tak po prostu miało być? Naprawdę, nikt mnie do tego zawodu nie zmuszał, ani nawet nie zachęcał. Są ludzie, którzy wykonują swój zawód z radością i z pasją. I ja się do nich zaliczam. Uważam, że przytrafiło mi się coś najpiękniejszego.

„Zagubiony czas” odniósł duży sukces na świecie. Szkoda, że polscy widzowie nie mogli go obejrzeć w kinach.

Niestety. W Polsce był tylko jeden pokaz tego filmu, zorganizowany przez Festiwal Filmów Żydowskich w październiku 2013 roku. Zaprosiłem na projekcję wszystkich moich znajomych, przyjaciół, dziennikarzy, na których mi zależało. Co jakiś czas odzywają się do mnie ludzie ze Stanów, Nowej Zelandii, Japonii, Chin. Bezinteresownie, nie oczekując niczego, po prostu piszą miłe słowa, informując, że to, co zrobiłem w jakiś sposób wpłynęło na ich życie... Czasami są to bardzo emocjonalne reakcje, przerysowane Ale tym bardziej sprawiają mi radość. Coś takiego aktorowi też jest potrzebne.

Połechtanie ambicji.

Wykonując ten zawód jest się człowiekiem próżnym z zasady. Można powiedzieć, że uczymy się tej próżności już w Akademii Teatralnej: na każdym kroku mówią nam, że jesteśmy wyjątkowi, że będziemy grali Hamletów, że będziemy kształtować świadomość kulturalną otaczającego nas świata, że będziemy gwiazdami, profetami. Później wychodzimy z tej szkoły, mając przekonanie, że będziemy góry przenosić. Potem jak ktoś dostanie trzecie tło w dubbingu, to przychodzi i się chwali. Tak bywa. A poczucie satysfakcji jest nieodzowne w tym zawodzie, bo tylko przy pewnego rodzaju samozadowoleniu możemy nie poddawać, gdy coś nie wychodzi, tylko dalej twórczo dawać sobie radę. I ja tak mam. I być może ten „Zagubiony czas” był mi po to potrzebny, że od czterech lat nieustannie dostaję informacje, że wywołał w ludziach takie emocje. Czasami warto wywołać je w jednej osobie, żeby móc sobie powiedzieć, że już wiem, po co jestem aktorem.

Zadajesz sobie pytanie po co grasz?

Bo jest to w pewnym sensie mój sposób na życie. Ne potrafię już oddzielić jednego od drugiego. Wszystko, co jest związane z moim zawodem, jest też bezpośrednio związane ze mną i całkowicie na mnie oddziałuje. Tworzy mnie. Mój zawód jest ze mną związany bezwzględnie i nierozerwalnie od 10. roku życia. Później była czteroletnia przerwa na Akademię Teatralną, która polegała na tym, że spojrzałem na wszystko z akademickiego punktu widzenia. W trakcie studiów zagrałem u Adama Hanuszkiewicza. Przez pół roku siedziałem w Kordianie” w Teatrze Nowym w Warszawie i pracowałem z człowiekiem, który za pierwszym razem jak podał mi rękę powiedział: „O, to już rozumiem, co twój dziadek, Dobiesław Damięcki, miał na myśli, kiedy jak ostatni raz piliśmy razem wódkę 56 lat temu, powiedział ‘nazwisko <Damięcki> nigdy nie zginie.” Moje życie przez mój zawód non stop jest nierozerwalnie związane z takimi wydarzeniami i z takimi ludźmi, którzy stają na mojej drodze.


Jak przygotowujesz się do nowej roli? Jak budujesz postać?

Uważam, że aktor powinien przeżywać czasami, jeżeli wymaga tego reżyser i projekt, ale w 90% jednak ten zawód polega na tym, żeby nie wywoływać emocji w sobie, tylko w widzu. A taką tautologię sztuka nie do końca znosi. Niesamowite, że w kinie i w teatrze najczęściej to, co prawdziwe, wydaje się sztuczne i odwrotnie. Żeby przejść pewien proces, musisz go prywatnie przeżyć. Najlepiej byłoby korzystać ze swoich doświadczeń, ale później musisz to przełożyć na język aktorski i tak udawać, by ludziom wydawało się prawdziwe. Ja jestem ogólnie zwolennikiem takiego grania, jak opisał to Anthony Hopkins. Zapytany o to, jak stworzył daną postać, odpowiada: „Przykleili mi charakteryzację, nauczyłem się tekstu i starałem się nie obijać o meble”. A z drugiej strony, kocham i cenię takie aktorstwo, jakie prezentuje De Niro, który do roli przytył 40kg. Bardzo lubię „Mechanika” z Christianem Balem, który do tej roli bardzo schudł. I takie aktorstwo też bardzo cenię, tego Stanisławskiego z krwi i kości. Zabawne jak ten Stanisławski, najbardziej rosyjski Rosjanin, jaki może być, oddziałuje na amerykański Hollywood, gdzie szkoły Lee Strasberga, Actors Studio, czy jeszcze inne wzorują się bezpośrednio na tym rosyjskim sposobie poszukiwania sztuki. Poza tym, uznaję płodozmian, czyli mogę grać w filmie lub w serialu tylko i wyłącznie, jeżeli za chwilę mam w perspektywie możliwość zagrania w teatrze i najczęściej pracuję wtedy równolegle. Teraz mam serial, będę miał zaraz drugi, a jednocześnie gram w pięciu spektaklach. W trzech bardzo rzadko, sporadycznie, ale na przykład w „Onieginie” i w „Klapsie! 50 twarzy Greya” – bardzo regularnie. Zabawne, że odpoczywam od pracy w teatrze tylko wtedy, gdy gram w serialu. Nawet w rozdzieleniu samego teatru to jest ciekawe. Gram „Oniegina”, czyli totalną klasykę, gdzie mówię słowami: „Pani, ja wiem, że ją oburzę, wyznając smutną tajemnicę/ Na gorzką wzgardę jej zasłużę,/ Z oczu wywołam błyskawicę” – piękny dziewięciozgłoskowiec przetłumaczony przez Tuwima i Ważyka mojego ukochanego Puszkina, którego wreszcie udało mi się zagrać. A z drugiej strony, „Klapsa...”, w którym jest tekst: „Powiedz, czy mogę rózgą Cię lać?/ Bić, lżyć i czy będziesz mnie ssać?/ I czy wolno mi dmuchać w twarz Ci na złość/ i do pupy wkładać coś?” – to jest cytat z tego przedstawienia. Zdarzały mi się sytuacje, kiedy miałem w tym samym dniu „Oniegina” na 16:00, a „Greya” na 19:30. I wtedy jest najfajniej! Na tym polega profesjonalne aktorstwo.

Dlaczego zdecydowałeś się wziąć udział w „Tańcu z gwiazdami”?

Zdarza mi się czasami stawać przed wyzwaniem, którego się boję i właśnie dlatego muszę się z nim zmierzyć. Tak właśnie było z „Tańcem z Gwiazdami”. Bardzo długo nie wyobrażałem sobie mojego w nim udziału, a zaproponowano mi to już przy pierwszej edycji. Najpierw nie wiedziałem co to w ogóle jest za program. Potem, gdy zorientowałem się na czym polega i jak bardzo jest popularny doszedłem do wniosku, że to zupełnie nie moje klimaty. Zapraszano mnie do kolejnych pięciu edycji, a ja wciąż trwałem w postanowieniu, że to nie jest właściwe zajęcie dla mnie, jako „poważnego aktora”. W końcu zdałem sobie sprawę, że po prostu strasznie się boję i dorabiam całą tę ideologię, bo mogę nie dać rady. Dlatego, gdy zwrócono się do mnie ponownie w szóstej edycji pomyślałem, że skoro tak bardzo się obawiam, to muszę temu stawić czoła. Dla aktora nie ma złych doświadczeń - to jest bardzo ważna zasada w moim zawodzie. Ktoś, kto poza graniem na scenie czy w filmie nie ma innych pasji, kto nie interesuje się wieloma innymi rzeczami, sam się ogranicza, bo nigdy nie wiesz, co może się kiedyś w aktorstwie przydać. Ciekawość świata jest niezbędna, aby móc się rozwijać. Przemyślałem więc wszystkie za i przeciw, zastanowiłem się, co mogę zyskać, a co stracić: stracę prywatność. Mimo to postanowiłem zmierzyć się z tym.

Od wczesnego dzieciństwa jesteś osobą rozpoznawalną. Popularność po “Tańcu...” zaczęła ciążyć?

Wiedziałem, że zainteresowanie mediów w trakcie trwania programu i potem będzie ogromne, ale nie spodziewałem się, że aż tak druzgoczące. To była medialna nagonka. Propozycje ustawek, kalumnie, brednie wpisane w Internecie czy w brukowcach. To wszystko przerosło wszelkie moje wyobrażenia. Udział w takim programie rodzi w ludziach poczucie, że można mnie dotknąć, kopnąć, napisać o mnie wszystko, zwłaszcza w Internecie, zwłaszcza anonimowo. A im bardziej się temu sprzeciwiasz, tym bardziej jest to woda na ich młyn. Ten świat mnie przeraził. Teatr stwarza jednak dystans i budzi pewien szacunek, pokazuje, że jesteś artystą, profesjonalistą wykonującym zawód bardzo odległy od codzienności widza.

A jakie były korzyści?


Nauczyłem się 12 tańców, a to dla aktora cenna umiejętność, która miała i wciąż ma pozytywny wpływ na moją pracę. Wykorzystałem to w różnych późniejszych produkcjach, choćby w „Kochaj i tańcz”, gdzie każdy taniec wykonywałem samodzielnie (oprócz salta z krzesła, fiflaków do przodu i do tyłu). I mam z tego powodu satysfakcję. Za 30 lat, gdy nie będę już tak sprawny, a może nawet będę niedołężny, spojrzę na ten film i będę szczęśliwy, że byłem w stanie sam to zrobić. Jak jadę konno, to ja jadę konno, a nie kaskader za mnie. Jak fechtuję, to ja fechtuję. I to jest naprawdę ogromna satysfakcja. Tak samo było z „Tańcem...”. To wszystko, co pozytywnie wpłynęło na moją karierę jest dla mnie dużo bardziej wartościowe niż to bagno, którego dotknąłem. Ale prędzej czy później musiałem go dotknąć. Taka jest niestety teraz rzeczywistość. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz